Mama dwóch córek, Julki i Zuzi, nauczycielka WF-u oraz biegaczka. Pierwsza Polka i Europejka, która ukończyła serię biegów na 4 pustyniach, zdobywając tytuł Wielkiego Pustynnego Szlema. O sile marzeń i ekstremalnych biegach w rozmowie z Julitą Ilczyszyn.
Ukończyłaś cykl „4 Deserts Grand Slam” uznawanych za jeden z najbardziej trudnych wyścigów świata – przebiegłaś największe pustynie na czterech kontynentach w ciągu jednego roku. Jak to jest przebiec tak ekstremalne biegi?
Rozpoczynając ten projekt biegowy, sama nie wierzyłam, że jest to w ogóle możliwe. Weszłam trochę w te biegi z brakiem jakiegokolwiek doświadczenia i wiedzy, jak to może wyglądać. Dodatkowo, łączenie obowiązków rodzinnych, pracy i treningów, czyli ta cała logistyka również wzbudziła we mnie obawy, czy jest szansa, by to zrealizować. Nie miałam też dobrej kondycji, ponieważ jeszcze przed podjęciem decyzji o starcie miałam kilka operacji – na nerki i na kolano. Po tym, jak zdobyłam i przebiegłam te pustynie, które zaplanowałam – to nadal zostało ze mną to uczucie niedowierzania. Minęły już prawie 2 lata, a ja nadal myślę, jak to możliwe, że to zrobiłam. Wiem, przez co przeszłam i ile czasu na to poświęciłam, i jakie to było trudne. Nie do końca utożsamiam się z tytułem pierwszej Polki, pierwszej Europejki, która ukończyła 4 Deserts Grand Slam. Może nie było to dla mnie najważniejsze, zdobycie takiego tytułu. W mojej drodze biegowej zaczęły też pojawiać się zupełnie inne cele. Czułam ogromną wdzięczność, że jest mi dane przeżyć taką euforię i szczęście, również nie tyle za zdobycie medali, ile za poznanie tak wspaniałych ludzi – innych biegaczy oraz kibicujących mi w mediach społecznościowych. Ludzie dawali mi ogromną moc, energię i wiarę. Kiedy ja nie wierzyłam, to oni wierzyli za mnie. Nigdy nie powiem, że ukończyłam te biegi sama – zrobiły to ze mną setki ludzi.
To wróćmy jeszcze do szczegółów biegu, czym jest właściwie „4 Deserts Grand Slam”?
Ponad 20 lat temu, organizacja Racing the Planet zaczęła organizować wyścigi w ekstremalnych warunkach, w tym pojawił się „4 Deserts Grand Slam”, czyli Pustynny Wielki Szlem. Zasady biegu są dosyć proste. Trzeba pokonać cztery pustynie, na czterech kontynentach. Każdy bieg na każdym kontynencie to 250 kilometrów i jest podzielony na 6 etapów – przez cztery dni biegliśmy po 40 kilometrów, piątego – 80, a szóstego, na zakończenie – 10. Afryka to pustynia Namib, Azja – Gobi, kiedy ja startowałam, w 2022 roku, z powodu pandemii zawody przeniesiono do Gruzji, Ameryka Południowa – Atakama i Antarktyda. Afryki nie mogłam się doczekać, przywitała nas ponad 50-stopniowym upałem.
W samej Gruzji, jak się okazało, bieg był bardziej górski. Atakama to pustynia magiczna, sucha, wietrzna, w nocy mroźna, spotkała nas tam burza piaskowa. Antarktyda, ku zaskoczeniu, nie doskwierała nam niskimi temperaturami, tylko sporym śniegiem. Do tego musieliśmy mieć ze sobą plecak, w którym znajdowała się żywność na całe 6 dni, apteczka, karimata i śpiwory do spania ze zmienną odzieżą. Organizator zapewnia nam nocleg w namiocie i wodę na punktach kontrolnych oraz w miejscu, w którym śpimy. Jednak możemy z niej korzystać wyłącznie do picia lub przygotowania posiłków z liofilizatów. Do żadnych innych celów – na przykład kąpanie – nie możemy jej wykorzystywać, bo grozi za to kara czasowa lub dyskwalifikacja.
Ile taki plecak ważył? Czy masz jakie patenty, by ważył nieco mniej?
Tak naprawdę mój plecak na każdej pustyni ważył inaczej. Podczas mojego pierwszego biegu na pustyni Namib, plecak ważył 10,5 kilograma bez wody. Na kolejnym wyścigu – już 9,4 kilograma. Rekordem była Atakama, bo zeszłam do wagi 7,8 kilograma – to jest już około 3 kilograma różnicy od pierwszego plecaka. Z każdą pustynią zdobywałam doświadczenie i podpatrywałam różne patenty u innych zawodników, by ten plecak był coraz lżejszy.
Nie zamierzam radzić, jak przebiec te 250 kilometrów, bo każdy ma swoje możliwości i metody. Natomiast, jeśli ktoś potrzebuje się spakować na takie minimum, np. na trekking i dłuższy wyjazd z plecakiem, to można odezwać się do mnie – znam wiele metod, by uszczuplić wagę plecaka. Wśród tych metod jest między innymi ucinanie metek czy pakowanie żywności do woreczków strunowych. Tutaj każdy gram się liczy.
Wróćmy do biegu. Skąd pomysł na podjęcie się takiego wyzwania?
Powodów jest wiele. Od zawsze marzyłam o podróży na pustynię – najlepiej, by była to od razu Sahara. Wiedziałam, że taka podróż jest dostępna dla mnie. Co do biegania, zaczęłam biegać, kiedy urodziłam moją drugą córeczkę w 2017 roku. Wtedy przebiegłam swój pierwszy Runmageddon. Zaczęłam się bawić bieganiem – od pokonywania przeszkód, po przełamywanie wszystkich strachów i barier, jak lęk wysokości i nurkowanie w wodzie. Wiele takich blokad nazbierałam przez lata. Nagle wszystko zaczęło się we mnie przełamywać. W 2019 roku zobaczyłam informację o biegu Runmageddon Sahara, w Maroku. Nie chwaląc się rodzinie, zapisałam się na ten bieg. Były to trzy etapy biegu z przeszkodami, kilkanaście kilometrów dziennie do pokonania, łączny dystans 50 kilometrów. Okazało się, że pustynia to nie tylko piasek. Warunki bardzo się zmieniały – były tereny kamieniste, skaliste, trochę gór i zieleni. Wygrałam ten bieg dosyć niespodziewanie – to był przecież taki spontaniczny start.
Jak wróciłam do domu, zabrałam ze sobą medale do moich rodziców, by im pokazać nagrodę i zdjęcia z podróży oraz samego biegu. Wtedy mój tata uścisnął mi dłoń, przytulił, mówiąc, że bardzo mnie kocha i jest ze mnie dumny. Nie pamiętałam wcześniej takiego momentu w moim życiu, kiedy tata powiedział mi tak miłe słowa.
Chwila radości trwała niespełna miesiąc. W maju 2019 roku mój tata uległ poważnemu wypadkowi w pracy. Od tego czasu jest całkowicie sparaliżowany. Cały świat wtedy mi się zawalił. Mijały miesiące, a ja zaczęłam zastanawiać się, jak mogłabym mu uprzyjemnić życie – mimo że już do końca życie będzie przykuty do łóżka. Zawsze był aktywny i wypychał mnie w świat. Zapytałam tatę o to, abyśmy teraz zamienili się swoimi rolami – teraz to ja będę pokazywała mu świat. On wtedy pokiwał głową. Od tego czasu zaczęła się ta moja pustynna przygoda – stąd moja podróż do Afryki, Azji, Ameryki Południowej i na Antarktykę. Celem mojego biegania było pokazanie świata mojemu tacie.
To bardzo wzruszające i piękne. Rozmawiając z innymi biegaczami i biegaczkami, pewnie pytałaś, dlaczego zdecydowali się na takie ekstremalne wyzwania?
Na tych pustyniach rzeczywiście poznałam wiele osobowości – od dyrektorów banków, szpitali, pielęgniarek, lekarzy i nauczycieli. Poznałam też osobę niewidzącą, która biegła z pilotem. Rozmawiając z nimi, słyszałam wiele powodów – jedni chcieli się odciąć od codzienności, obowiązków, stresu, by sprawdzić siebie w innych warunkach, poczuć, że tak nie wiele potrzebują, a jeszcze inni biegi traktowali jako wyzwanie typowo sportowo. Z kolei ja zaliczam się do tych, którzy biegną dla kogoś. Każdy mój był połączony z celem charytatywnym, biegłam między innymi dla mam, które opiekują się swoimi chorymi dziećmi. Nie wiem tylko, gdzie jest ten limit ludzki – w ciele i głowie…
A czego uczą starty w takich zawodach? Czego Ciebie nauczyły?
Większość opowiada, że skromności i pokory – ja mam tych cech dosyć sporo. Natomiast dla mnie to była nauka cierpliwości, której w zupełności nie miałam. Takich biegów nie da się zrealizować szybko i w jednym momencie. Biegi nauczyły mnie też mocnej oceny swojego ciała – wiem, jaki rodzaj bólu jest dla mnie niebezpieczny, ale z jakim mogę sobie poradzić. Teraz doceniam również takie małe rzeczy – jestem niesamowicie wdzięczna za prysznic. Jesteśmy przyzwyczajeni do takiego komfortu. W momencie, jak nie kąpiesz się przez 6 dni, to zaczynasz doceniać, co masz na co dzień.
Jaki był najlepszy moment i wspomnienie z biegów?
Było takich momentów całe mnóstwo. Jedno zapadło mi bardzo mocno w pamięci. Był to bieg na pustyni w Namibii. Na trasie poznałam Arturro, biegacza z Brazylii, który stał się moim towarzyszem w trasie. Arturro nie mógł udźwignąć psychicznie tego biegu. Z kolei ja walczyłam z bólem biodra. Zaproponowałam mu, że razem pobiegniemy. Ta wspólna podróż przez kolejne etapy okazała się bardzo towarzyska. Byliśmy w tym wyzwaniu razem. Od samego początku przyglądał się nam kamerzysta biegu, Michael Murphy. W pewnym momencie podjechał do nas, mówiąc, że ma dla nas prezent. Na początku myśleliśmy, że to jest jakaś fatamorgana. Okazało się, że nie. Zaczęliśmy się wspólnie śmiać. Samochód Michaela dał nam też cień, który okazał się pewnym wybawieniem, przy temperaturze 50 stopni. Prezentem też okazało się jabłko – soczyste i zimne. Popłakaliśmy się. To był dla mnie taki znak, że damy radę. Od tego momentu Michael został moim jednym z najlepszych przyjaciół. Mimo że na co dzień mieszka w Seattle – wiem, że jeśli mam duży problem, to mogę zawsze do niego zadzwonić i porozmawiać. Jestem za to bardzo wdzięczna.
Takie biegi wydają się, że są ciągłą walką z kryzysami i chwilami odpuszczenia.
Nie miałam chwili bezpośredniej, że chciałam zrezygnować. Za co jestem też dumna z siebie. Faktycznie miałam taki jeden moment, kiedy na pustyni Atakama złapała nas burza piaskowa. Trwała ponad 4 godziny. Nie mogliśmy wtedy jeść ani pić, bo piasek wchodził nam praktycznie wszędzie. Jednak najgorszym momentem był brak widoczności. Nic nie było widać. Słychać było tylko krzyki innych. Wtedy zaczęłam iść z grupą innych biegaczy – zaproponowałam im, aby razem iść, bo wtedy na pewno przetrwamy. Oni byli bardzo spanikowani – pytali mnie, czy wiem, gdzie iść. Skłamałam i powiedziałam im, że wiem. Moja intuicja mnie po raz kolejny nie zawiodła. Ostatecznie doszliśmy do punktu kontrolnego. Organizator nam tylko powiedział, że nie ma możliwości ewakuacji i musimy iść w kierunku schronu. Rzeczywiście po kilometrze ujrzeliśmy większy samochód, który zabrał nas do bezpiecznego miejsca. Jesteśmy uratowani. Bardzo się wtedy popłakałam, ponieważ pomyślałam o moich córkach. Dużo ryzykuję. Mam przecież do kogo wracać i dla kogo żyć, a ja wystawiam się na takie próby.
Zasady tych biegów też są nieco wymagające, nie bez powodu ich cykl jest uważany za jeden z najtrudniejszych na świecie.
Organizatorzy wybierają takie miejsca, w których jest bardzo trudno złapać GPS. Na trasie niby są rozłożone chorągiewki, mniej więcej co 150-200 metrów. Jednak nie przewiduje się w tym skrajnych warunków, jak burza piaskowa, ulewa. Różnie bywa. Na przykład, jeżeli zgubimy się na danym odcinku trasy biegu – to nasz problem. Jeżeli pogryzą nas zwierzęta – to również nasz problem. Takie wymagania podwyższają rangę tego biegu.
A co w sytuacji, gdy ktoś się zgubi?
Nie było takiej sytuacji, że ktoś zgubił się i nie odnajdywał drogi. Jednak podczas biegu w Gruzji, na 42 osoby startujące, zgubiło się 37 – pojawiła się spora mgła. Naprawdę było bardzo ciężko znaleźć te flagi na trasie. Byłam jedną z niewielu osób, które się nie zgubiły. Zatrzymywałam się na każdej chorągiewce. Nie szłam dalej, jeśli nie zobaczyłam kolejnej. Kiedy dobiegłam, to okazało się, że byłam liderem biegu. Sporo zagubionych biegaczy zaczęło wznosić protesty, że trasa była źle oznaczona. Główna organizator przyznała im rację. Spadłam wtedy na 5 pozycję. Poczułam wtedy ogromną niesprawiedliwość.
A jak wyglądały Twoje przygotowania do startów? Tutaj też wydaje się, że mocno musiałaś trenować.
To jest dosyć skomplikowane, również z powodu tych wszystkich operacji, które musiałam przejść. Nauczyłam się po prostu odnajdywać wolne luki na trening w moim kalendarzu. Praktycznie każdą lekcję ćwiczyłam z uczniami na zajęciach. Wieczorami biegałam. Tak naprawdę wszędzie, gdzie pojawiła się okazja do aktywności, to ją robiłam. Kiedy nie mogłam biegać, to na przykład trenowałam podczas prasowania – zakładałam plecak z 20-kilogramowym obciążeniem. Wszędzie też chodziłam z plecakiem – czasami tam wkładałam mąkę i cukier, by mieć obciążenie. Małe i proste rzeczy dawały efekty.
Pytanie, prawie na sam koniec, o Twoją przeszłość biegową – sportową. Od kiedy biegasz?
Ze sportem jestem związana od dziecka. Bieganie dopiero zaczęło mi się podobać, jak urodziłam drugą córkę, czyli w wieku 35 lat. Zaczęłam truchtać, a potem założyłam sobie, że chciałabym przebiec 10 kilometrów. Po pierwszym kilometrze chciałam wrócić do domu. Postanowiłam wtedy, że chcę zadbać o siebie, dla swojego komfortu.
Czy podjęłabyś się jeszcze kolejnych takich wymagających wyzwań? Jakie kolejne plany?
Po tym, jak przebiegłam te pustynie w rok, to stanęłam przed lustrem i nie miałam żadnego pomysłu, co ja mogłabym jeszcze zrobić – coś wyższego rangą. Teraz nadal nie mam takiego pomysłu. Przyjęłam za fakt, że nadrabiam obecnie czas z moimi córkami, bo nie ukrywam, że przez rok biegania nie było mnie w domu. Oprócz samych biegów, wiele czasu poświęcałam na szukanie sponsorów i wysyłanie ofert. Cieszę się bardzo, że zeszłam z takiego napięcia. Niestety, bądź nie, te ekstremalne przygody same do mnie nadal przychodzą – nie muszę ich szukać. Nie o wszystkich mogę teraz mówić. Ostatnio przeżyłam ekstremalne, wojskowe doświadczenie. Na pewno z biegów nie zrezygnuję, bo wiem, że robię to dla moich córek i taty.
Jesteś też ambasadorką programu „Dream and Do”, który wspiera marzycieli w realizacji planów, kierując się zasadą „marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia”. To jak to jest z tymi marzeniami?
Dla mnie marzenia są motywatorem. Takim celem, by korzystać z życia. Są wyznacznikiem do starania się bycia systematyczną i poukładaną. Krok po kroku realizuję działania i przybliżam się do spełniania tych marzeń.
A kto Ciebie jeszcze inspiruje? Bo sama jako osoba inspirujesz innych – na pewno dzięki Twojej osobowości i wyzwaniom, jakie realizowałaś.
Nigdy nie zabiegałam o to, żeby kogoś inspirować. Jak ktoś do mnie pisze czy mówi, że jestem dla inspiracją i motywacją – to jest to dla mnie ogromne wyróżnienie. Zawsze inspirują mnie osoby, które robią rzeczy niemożliwe. Wśród nich jest między innymi Klaudia Bogusz, którą uważam za moją trzecią córkę. Bardzo mnie zawsze wzrusza, jak podróżuje i to jej spontaniczne flow w życiu. Podobnie, jak Kasia Zawistowska. Pokazały mi, jak można inaczej nieco podróżować.
Co byś chciała im powiedzieć, tym, co zaczynają swoje pierwsze wyzwania np. przygodę z bieganiem?
Każdej osobie, która wchodzi w ten świat biegowy – to zawsze gratuluję. Bo wychodzą ze swojej strefy komfortu. Podwyższają swoją poprzeczkę. Najważniejsze, to nie warto patrzeć na inne osoby – dajcie sobie czas, róbcie małe kroki i cieszcie się z tego.
Julita Ilczyszyn – mama dwóch córek, nauczycielka WF-u. Ma mnóstwo energii, którą dzieli się z uczniami i najbliższymi. Pasjonatka długich dystansów w ekstremalnych warunkach klimatycznych. W 2022 roku ukończyła serię wyścigów „Racing the Planet” uznawanych za jedne z 10 najbardziej ekstremalnych wyścigów świata. W biegach na 4 kontynentach pokonała 250 km, a każdy z nich dedykowała tym, którzy potrzebują pomocy. Pustynię Namib przebiegła dla Anety, Pustynne góry Gruzji dla Emilii, Atakamę dla Justyny, lodową pustynię Antarktydy dla Fundacji Marka Kamińskiego, a w czerwcu 2023 pokonała pustynię Gobi dla Fundacji „Mam Marzenie”. Znana w sieci jako Wybiegana Mama.
Rozmawiała: Magdalena Bryś
Fotografia główna: archiwum Julity Ilczyszyn (RTP)