Dla pasji, jaką stało się bieganie górskie, postanowiła przeprowadzić się z Warszawy do Zakopanego – było to spełnienie jej marzenia, które wcześniej uważała za nierealne. Nie wszyscy wiedzą, ale nadal pracuje jako adwokatka, jednocześnie realizując się jako biegaczka górska. Rozmowa z Olgą Łyjak.


 

Jak zaczęła się twoja przygoda z bieganiem? Czy od razu były góry?

Zaczęłam dosyć spontanicznie w 2010 roku, kiedy przyjechałam na długi listopadowy weekend do Wrocławia, do mojego brata i jego żony. Moja bratowa, Kasia, nazwała to „weekendem aktywacyjnym” – w planach mieliśmy wejście na Ślężę, jazdę na rowerach MTB i zorganizowany bieg przełajowy na 6 kilometrów. Wszystko brzmiało świetnie, ale bieganie mnie nieco przerażało – obawiałam się, że nie dam rady przebiec takiego dystansu z marszu. Ostatecznie pokonałam te 6 kilometrów na maksa swoich możliwości, od startu do mety, a nie truchtając. Pojawiły się takie endorfiny – od razu spodobało mi się bieganie. Po powrocie do Warszawy ściągnęłam plan treningowy, przygotowujący do półmaratonu dla średniozaawansowanych i zaczęłam go realizować, zapisując się również na swój pierwszy bieg – Półmaraton Warszawski na wiosnę.

A kiedy pojawiły się góry?

Moja przygoda z górami zaczęła się dosyć szybko. Kasia prenumerowała magazyn „Runner’s World”, w którym przeczytałam o zorganizowanych obozach biegowych w górach. Postanowiłam zapisać się na taki obóz w czasie ferii zimowych. W Internecie znalazłam wyjazd organizowany przez obozybiegowe.pl, które nadal są prowadzone przez Aleksandra Senka i Agnieszkę Kruszewską-Senk. Pojechałam na ich obóz do Zakopanego w lutym, zaledwie po trzech miesiącach, kiedy zaczęłam biegać.  Było bardzo mało śniegu, szlaki były oblodzone. Miałam wtedy tylko buty asfaltowe Nike, które nie miały żadnego bieżnika ani kolców, ale na zbiegach nie czułam strachu – to była dla mnie prawdziwa adrenalina i przygoda. Po tym obozie zaczęłam od razu biegać w klubie biegowym, mieliśmy treningi dwa razy w tygodniu na Agrykoli w Warszawie, a trener rozpisywał nam plan na cały tydzień.  W tamtym czasie nie było wielu biegów górskich, nie było biegów w górach na krótszych dystansach, więc moim pierwszym biegiem górskim był maraton w Gorcach w 2013 roku i od tego biegu zaczęłam już wyłącznie startować w górach.  

Bieganie pojawiło się trochę przez przypadek w twoim życiu. A jak znalazłaś się w górach? Przeprowadziłaś się z Warszawy na Podhale, ale pracy nie zmieniłaś – nadal pracujesz jako adwokatka.

W Warszawie pracowałam w korporacji, a następnie prowadziłam własną kancelarię. Po przeprowadzce do Zakopanego zaczęłam pracować zdalnie, zanim ten model pracy stał się powszechny po pandemii. Część moich klientów z różnych spraw sądowych chciała ze mną kontynuować współpracę mimo przeprowadzki, dlatego przez pewien czas częściej przyjeżdżałam do Warszawy na różne rozprawy, a od pandemii do teraz większość rozpraw jest zdalna, także to bardzo ułatwia. Znalazłam sposób pracy, który bardzo mi odpowiada – mogę łączyć obowiązki zawodowe z treningami w Tatrach. Kiedy pogoda w górach jest gorsza, wtedy więcej pracuję, a gdy mamy ładniejszy dzień, wykorzystuję go na realizację treningów.

Czyli przeprowadziłaś się w góry dzięki pasji do biegania.

Przeprowadzka na Podhale była związana wyłącznie z biegami górskimi, nawet nie znałam za bardzo Tatr, byłam wcześniej na 3 obozach w Zakopanem, ale zimą biegliśmy tylko po dolinkach, a najwyżej byłam na Grzesiu. Najpierw jeździłam na te zorganizowane obozy, zimą do Zakopanego, latem w Karkonosze, później coraz więcej wyjeżdżałam sama. Często byłam  

w górach przez dwa tygodnie, a następnie wracałam na dwa tygodnie do Warszawy. Na jednym z takich wyjazdów zimą w Gorce w 2014 roku pojawiła się pierwsza myśl o przeprowadzce w góry na stałe, o czym wspomniałam w mediach społecznościowych. Później o tym trochę zapomniałam, ale podczas jednego startu na Grand Prix w Warszawie w maju, Agnieszka Kruszewska-Senk zapytała mnie, to co z moją przeprowadzką w góry. Dała mi tym dużo do myślenia, że jednak ten mój pomysł jest godny wprowadzenia w życie. Potem wyjechałam jeszcze biegać w Góry Świętokrzyskie, w Beskidy, a w czerwcu pojechałam w Tatry, żeby wystartować w Biegu Sokoła – mieszkałam wtedy tydzień w Kościelisku. Była piękna, upalna pogoda, a na szlakach pustki, pamiętam, że po biegu byłam na Giewoncie i prawie nikogo nie było na szlaku, byłam też z kolegą w Tatrach Słowackich nad Zielonym Stawem Kieżmarskim. Wtedy podjęłam decyzję o przeprowadzce. Jeszcze będąc na tym urlopie, znalazłam mieszkanie w Kościelisku i ustaliłam, że wynajmę je od lipca, a była połowa czerwca. Jak tylko wróciłam do Warszawy, wynajęłam swoje mieszkanie i poinformowałam moich klientów o przeprowadzce. Pamiętam ten dzień jak dziś, 23 czerwca jechałam już do Kościeliska załadowanym autem do tego wynajętego mieszkania. Czyli od podjęcia decyzji do wprowadzenia jej w życie minęły dwa tygodnie. Ciekawe, że dało się to zrobić tak po prostu, a wcześniej brakowało mi odwagi do podjęcia takiej decyzji, mimo że o tym marzyłam. Czasami mamy takie marzenia, które wydają się nam nierealne, bo mamy wrażenie, że przekraczają nasze możliwości. A tak naprawdę, jeśli się odważymy i to zrobimy lub chociaż zaczniemy robić, okazuje się, że to było bardzo proste.

Pamiętam, że podczas jednego festiwalu górskiego mówiłaś, że na początku twojego „oswojenia” z Tatrami bałaś się między innymi ekspozycji. Jak sobie z tym poradziłaś?

Miałam spore lęki przestrzenne w miejscach, gdzie byłam po razy pierwszy, gdzie była rzeczywiście większa ekspozycja. Po przeprowadzce do Zakopanego zaczęłam przygotowywać się do Biegu 7 Dolin na 100 km, żeby zakwalifikować się na Bieg Granią Tatr. Robiłam co weekend długie wybiegania po kilka godzin z dużą ilością przewyższenia, wtedy tak naprawdę zaczęłam poznawać Tatry. Pamiętam, jak robiłam pierwszy raz Grań Rohaczy. Tam jest takie trudniejsze przejście z łańcuchem z Rohacza Ostrego na Płaczliwy. Dla mnie ogromnym wyzwaniem była ekspozycja i jakiś obcy turysta pomagał mi przejść ten odcinek. Czułam niemal paraliżujący strach, patrzyłam w przepaść i wyobrażałam sobie, że mogę spaść.  Teraz, kiedy tam wracam, mogę biec bez problemu, nawet nie dotykając łańcucha.

To pokazuje, jak wiele zmienia się wraz z doświadczeniem, że naprawdę wszystkiego można się nauczyć i zrobić duży progres, tylko trzeba to robić stopniowo. Na początku nawet nie myślałam o tym, żeby przebiec czy nawet przejść Orlą Perć, wiedząc, jak dużo tam jest ekspozycji. Chyba dopiero po 2015 roku, kiedy przebiegłam Bieg Ultra Granią Tatr, zdobyłam więcej pewności siebie. Zaczęłam samodzielnie chodzić na szczyty poza szlakami, jak Lodowa Kopa czy Mały Lodowy Szczyt i dopiero, jak oswoiłam się z takim bardziej technicznym terenem, pomyślałam, że pora wybrać się na tę osławioną Orlą Perć.

Ciekawe było to, że jak już wybrałam się na Orlą Perć, to od razu postanowiłam to zrobić na czas. Czytałam różne przewodniki i opisy, co tam jest trudnego i w ten sposób przygotowałam się do tego technicznie. Wiedziałam, że jest kilka miejsc, gdzie można się pomylić i źle skręcić, ale na moje szczęście szlak był świeżo odmalowany i nie miałam żadnych problemów orientacyjnych. Na całym biegu spotkałam tylko kilka osób, które mi ustępowały miejsca albo wymijałam je w bezpieczny sposób. Ogólnie nie zapamiętałam nic trudniejszego, ale po zrobieniu Wielkiej Korony Tatr już wiem, jak to działa. Jak robisz coś na czas i jest adrenalina, po prostu skupiasz się na zadaniu, jest pełna koncentracja, żeby nie popełnić jakieś błędu i nie ma czasu na myślenie o ekspozycji.

A skąd pomysł na projekt zdobycia Wielkiej Korony Tatr? Zaliczyłaś wszystkie 14 szczytów Korony (72 kilometry i 10 200 metrów przewyższenia) w czasie, bo 40 godzin i 56 minut tym samym pobijając kobiecy rekord Polski.  

Po przeprowadzce zaczęłam zgłębiać temat gór jeszcze bardziej. Kupowałam różne przewodniki i poznawałam miejsca, o których wcześniej tylko słyszałam. Wiedziałam już wtedy o Głównej Grani Tatr, która jest typowo wspinaczkowym wyzwaniem, ale nie miałam pojęcia o Wielkiej Koronie Tatr (WKT). Pierwszy raz usłyszałam o niej po rekordzie Alicji Paszczak w 2016 roku. Znałam Alicję z Warszawy, bo obie biegałyśmy te same warszawskie biegi na 5 i 10 km.O WKT pisał też w podobnym czasie w mediach społecznościowych Piotr Hercog. Od razu mi się to spodobało, bo łączyło biegową pasję z wyzwaniem i trudnym terenem, ale wiedziałam wtedy, że mam daleką drogę do tego wyczynu i muszę poprawić się wspinaczkowo. Wtedy właśnie zapisałam się na kurs wspinaczkowy i zaczęłam się trochę wspinać w skałkach i na ściance.  

A jak się przygotować do takiego wyzwania? Czy właśnie od samego początku chciałaś to zrobić solo i bez supportu?

Decyzję o zdobyciu Wielkiej Korony Tatr (WKT) podjęłam w 2019 roku.  Wcześniej miałam już za sobą wejścia na kilka szczytów, takich jak Łomnica, Gerlach, Kieżmarski czy Lodowy Szczyt. Wtedy jeszcze nie byłam na wielu poza szlakowych szczytach. W tym czasie poznałam Krzyśka, wspinacza ze Śląska, podczas wycieczki na Krywań. On również miał plan zdobyć WKT, zgadaliśmy się, że zrobimy to razem. Nawet nie przyszło mi do głowy, by robić to samodzielnie. Razem zaczęliśmy robić rekonesanse, ale już nie na jeden szczyt, ale takie łączone przejścia w kolejności, jak na WKT. Tu nie wystarczy znać najprostszego wejścia na każdy szczyt – trzeba wiedzieć, jak połączyć wszystkie w jedną trasę, bez schodzenia za nisko do doliny.

Trochę się te przygotowania ciągnęły, bo nie mieliśmy jakoś sztywno określonej daty i to się ciągle przesuwało na kolejny rok, a to ja miałam jakieś ważne dla siebie zawody, a to jakieś kontuzje, złamanie strzałki, potem obojczyka, w zeszłym roku, jak już zdecydowaliśmy, że atakujemy, Krzysiek skręcił kostkę. W końcu, podczas jednego z rekonesansów, zasugerował, że lepiej, żebym spróbowała sama, bo „go zajadę” i że sama mam szansę zrobić lepszy czas. To padło na podatny grunt, bo od razu podłapałam temat i powiedziałam: „No dobra, robię to sama.” Potem jeszcze sama zorganizowałam kilka kolejnych rekonesansów, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście dam radę sama w trudniejszym terenie i sprawdzić jeszcze kilka alternatywnych przejść. Ogólnie to znałam po kilka różnych wejść na niemal każdy szczyt i podjęłam decyzję, jaka trasa będzie dla mnie odpowiednia i jakie szczyty najlepiej, jak zrobię w nocy, bo nie planowałam spać i noc w trudnym terenie była nieunikniona.

A jak było w trakcie? Czy była przestrzeń na kryzysy w głowie?

Myślę, że leciałam na automacie i adrenalinie. Spodziewałam się, że będę się bała (szczególnie w nocy), ale nie było na to przestrzeni — nie mogłam się zatrzymać i zastanawiać czy odczuwać strach. Nie było chwili na żadną refleksję, a gdy się na chwilę zamyśliłam, to zaraz źle skręciłam czy zgubiłam ścieżkę. Na tej trasie, bez żadnego szlaku, czasem nie było żadnej ścieżki, tylko przejście na przełaj przez dolinę po głazach trzeba być cały czas w 100% skupionych, gdzie iść, gdzie postawić kolejny krok, gdzie złapać ręką. Nie ma przestrzeni na myślenie o czymkolwiek innym. Nie czułam nawet zmęczenia w pełnym tego słowa znaczeniu, choć czułam, że staję się coraz słabsza. Następnego dnia, kiedy wchodziłam na kolejne szczyty, Kończystą i Ganek, czułam, że tempo spada i poruszam się wolniej niż na początku. Ale nie pozwalałam sobie na myśl, że jestem zmęczona. Wiedziałam, że czeka mnie jeszcze jedna eksponowana grań i nie mogłam myśleć, że mi się kręci w głowie czy mam gorszą koordynację,  bo to oznaczałoby wycofanie się.

A co sobie mówiłaś w trakcie tego wyczynu?

Moje myśli były skupione na jednym celu – jak najszybciej i najsprawniej pokonać wszystkie trudności i dotrzeć do Rysów, wiedziałam, że dopiero wtedy odetchnę psychicznie, będę w bezpiecznym miejscu na łatwym szlaku i nie będę musiała cały patrzeć pod nogi, tylko swobodnie biec. Właśnie tam pojawił się kryzys, choć wcześniej wydawało mi się, że ten odcinek będzie najłatwiejszy. To było dziwne, bo po wejściu na Rysy czułam się świetnie – euforia, że wszystko, co najgorsze mam już za sobą. Zaczęłam zbiegać jeszcze pełna energii i nie zatrzymałam się w Chacie pod Rysami, żeby wypić ten litr zimnej Kofoli, o czym marzyłam już pierwszego dnia. I tak jakoś po pół godziny zbiegu nagle poczułam olbrzymie zmęczenie i odwodnienie. Bolały mnie plecy, brakowało mi izotoniku, który wcześniej zgubiłam, a myśl o odległości do Krywania, zaczęła mnie przytłaczać. Tam, gdzie szlak był łatwiejszy i nie musiałam się zastanawiać czy iść w lewo, czy w prawo, zaczęła się walka z negatywnymi myślami. Że gdybym się nie zgubiła wcześniej w nocy, to już byłabym na Krywaniu, że może dopiero tam miałabym kryzys i przez to czas byłby dużo lepszy. Wcześniej wydawało mi się, że najtrudniejsza będzie ta techniczna i niebezpieczna część do Rysów, a okazało się, że prawdziwe wyzwanie jest na łatwym, biegowym, ale bardzo długim szlaku na Krywań.  Po prostu wtedy pojawiła się przestrzeń na myślenie i zastanawianie się.

Wspomniałaś, że bałaś się trochę nocy. Czy miałaś wgranego tracka w zegarku?

Miałam trasę dokładnie opracowaną w głowie, bo kilka razy byłam na tych szczytach podczas wcześniejszych rekonesansów. Jednak nawet znajomość trasy nie zawsze wystarcza, zwłaszcza w nocy, gdy łatwo jest się zgubić w skałach. Miałam przygotowane tracki na odcinki, które mogły potencjalnie wypaść w nocy, ale mój błąd polegał na tym, że nie włączyłam tego tracka, gdy zrobiło się ciemno pod Staroleśnym. Czułam się wtedy bardzo dobrze zarówno fizycznie, jak i psychicznie, zamyśliłam się, albo miałam taką typową dla sportowców w ferworze walki i adrenaliny mgłę mózgową. Po prostu za wcześnie skręciłam w prawo, gdzie też była wyraźna ścieżka, ale nie ta właściwa. Za późno zorientowałam się, że idę jakimś dziwnym terenem, a widziałam tylko skały i trawę na 5 metrów przed sobą w kompletnej ciemności. To, że od razu nie odpaliłam tracka, to była największa pomyłka, nigdy wcześniej nie biegałam poza szlakiem sama w nocy i nie widziałam, że tak łatwo można się zgubić. W planach miałam wcześniejsze sprawdzenie, jak to jest poruszać się po takich terenach w ciemności – chciałam zobaczyć, czy czołówka o zasięgu 10 metrów wystarczy i po prostu oswoić się z warunkami. Chciałam zrobić jeden rekonesans na łatwiejszy szczyt typowo w nocy. Żołądek też trochę by się oswoił z trawieniem w ciągu nocy. Niestety ciągłe burze na dwa tygodnie przed planowym startem uniemożliwiły mi przetestowanie tego w nocy. 4 dni wcześniej zrobiłam jeszcze jeden rekonesans za dnia i zabrało tych kilku kolejnych dni, żeby zrobić jeszcze akcję nocną. Wiadomo, potem trzeba dłużej odpocząć i termin startu by się znowu przesunął.

Gratulacje jeszcze raz WKT! Ale oprócz biegania, były również wyścigi kolarskie i skialpinizm – zawsze z dobrymi wynikami w startach.

Miałam dłuższą przerwę w bieganiu, prawie trzy lata, podczas których przebiegłam zaledwie 200 kilometrów rocznie. Nie startowałam, bo to był trudny czas – mój pies zachorował na raka, a mój przyjaciel Jurek Krzemiński zginął w Tatrach. Miałam epizod depresyjny, przez to duże problemy ze snem i regeneracją. Każda próba mocniejszego treningu kończyła się osłabieniem, jakąś chorobą i złym samopoczuciem. Zaczęłam więc jeździć na szosie – niskie tętno pozwalało mi jeździć przez kilka godzin, czując się dobrze. Okazało się, że nawet po kilkugodzinnych jazdach z coraz większym przewyższeniem całkiem dobrze się regeneruję. Mocno się w to zaangażowałam, kupiłam trenażer i całą zimę jeździłam, robiąc formę na wiosnę. Zapisałam się na pierwszy wyścig Tatra Road Race na Podhalu. Zaczęłam startować w zawodach kolarskich, bo myślałam, że do biegania już nie wrócę, a bardzo lubię rywalizację.

Bardzo tęskniłam za bieganiem, za tymi długimi wyrypami w górach i zawodami biegowymi, które mają niepowtarzalną atmosferę, za tą społecznością biegów górskich, jakiej nie ma w kolarstwie. Ale byłam przekonana, że mój organizm był mocno przetrenowany (w tym czasie: lata 2017-2020) i już do tego nie wrócę. W 2020 roku zaczęłam też startować w skialpiniznie, tutaj podobnie, jak na rowerze, mogłam normalnie trenować, nawet bardzo mocne interwały. 

Całą zimę i wiosnę spędzałam na nartach. W 2022 roku, gdy naprawdę miałam formę życia na skiturach i planowałam start w Mistrzostwach Świata Masters we Włoszech,  miesiąc wcześniej na zawodach na Pilsku złamałam strzałkę. Przez sześć tygodni miałam nogę w gipsie.  Ale wiadomo, jak to ja, przez te 6 tygodni ostro trenowałam siłowo, a ostatni tydzień przed zdjęciem gipsu jeździłam już na trenażerze. Na zdjęcie gipsu poszłam do szpitala pieszo o kulach, w szpitalu lekarz mówi do mnie: to teraz przez 5 tygodni proszę chodzić o kulach. To był piątek 11 marca, pamięta do dziś. Piękna słoneczna zima. Wróciłam ze szpitala pieszo do domu, a następnego dnia już zrobiłam z kolegą wyrypkę na MTB po śniegu i ponad 1500 metrów przewyższania, a w niedzielę powtórka. Rzuciłam się na rower, bo tylko to mogłam robić outdoorowo i jeździłam wtedy naprawdę bardzo dużo. Lepiej czułam się na rowerze, niż chodząc – chodzić mogłam faktycznie głównie o kulach, bo stopa bardzo bolała mnie przy zginaniu stawu skokowego. Zaczęłam regularnie pływać i uczyć się kraula, więc naturalnie pojawił się pomysł startu w triathlonach górskich. Wtedy pomyślałam, że może spróbuję wrócić do biegania. Byłam w stanie truchtać dopiero na początku maja, po 2 miesiącach po zdjęciu gipsu, staw skokowy tak długo potrzebował, żeby wrócić do jako takiej elastyczności. Strzałka w ogóle mnie nie bolała, ale najbardziej ucierpiał właśnie staw skokowy, 6 tygodni pełnego usztywnienia w gipsie. Zaczęłam pierwsze truchty pod koniec kwietnia, maksymalnie do 5 km, bo po prostu zaczynała mnie boleć stopa. Bardzo stopniowo zwiększałam liczbę kilometrów i częstotliwość tego biegania, aż się totalnie rozkręciłam. I tak łącząc bieganie z rowerem i pływaniem wróciłam do mojej, całkiem sporej objętości treningowej.Nagle okazało się, że mogę mocniej trenować bieganie i czuję się bardzo dobrze. Zapisałam się na początku czerwca na bieg 2 X Babia Góra Skyrace i ku mojemu zaskoczeniu wygrałam z rekordem trasy. Miesiąc później zajęłam 2 miejsce w Mistrzostwach Polski na Biegu Marduły i w ten oto sposób, po 3 latach niemocy, dzięki złamaniu strzałki wróciłam do tego, co kocham najbardziej, biegania po górach w trudnym terenie. 

Na razie nie planuję powrotu do wyścigów szosowych, może czysto treningowo postartuję jeszcze w wyścigach gravelowych. Ja jednak kocham przyrodę i teren i ten gravel po lasach oraz górach z dużym przewyższeniem bardzo mi się podoba. Dla mnie rower jest świetną jednostką treningową pod bieganie po górach i jak mówiłam wcześniej, na nim robię nawet mocniejsze treningi niż w bieganiu, gdzie czasem aż spadam z roweru na koniec interwału, a nogi mam jak z waty. Robię też bardzo dużo przewyższeń właśnie na rowerze, co według mnie bardzo buduje wytrzymałość mięśniową. Podobnie mam zresztą na nartach, tutaj też zimą robię bardzo mocne interwały i dużą liczbę pionów.  

Jakie plany, już pewnie na kolejny sezon? Czy jeszcze planujesz starty w najbliższym czasie?

Mam dość ambitne plany biegowe na najbliższy czas. Chcę skupić się na biegach ultra w technicznym terenie. Na razie czekam, żeby zobaczyć, na jakie biegi uda mi się zakwalifikować, ale mam już kilka celów. Zawsze marzyłam, żeby pobiec coś w Szczawnicy w kwietniu, może pobiegnę Niepokornego Mnicha? Do tej pory sezon skitourowy trwał u mnie aż do kwietnia/maja, w przyszłym roku chcę skupić się bardziej na bieganiu, ale mam też w planach jeden projekt skiturowy. W 2023 roku zrobiłam z Beatką Madej pierwsze kobiece przejście Trawersu Tatr Wysokich i nie ukrywam, że mamy ochotę coś razem podziałać. W czerwcu planuję start w Tatra Fest na najdłuższym dystansie, a w sierpniu chcę coś podziałać w Tatrach i zrobić projekt równie ambitny jak WKT, albo może właśnie poprawienie czasu na WKT. Dużo zależy od warunków, czy będzie dużo śniegu i jak długa będzie zima, kiedy będzie można zacząć robić rekony, bo w Tatrach okienko na takie kilkudniowe projekty jest bardzo krótkie i jest mało czasu na przygotowania, a później na sam projekt.

Jesienią planuję udział w jakimś wymagającym technicznie biegu ultra, z przewyższeniem rzędu 8000 metrów na dystansie 100 kilometrów. Zobaczymy, co z tego wyjdzie, u mnie często coś pojawia się na totalnym spontanie i nie mam problemu ze zmianą planów, jak pojawi się okazja na coś bardziej atrakcyjnego. Na pewno w planie mam trening i ciągły rozwój, dużo godzin i dużo przewyższeń, bo to jest coś, co niezmiennie bardzo lubię, nawet kocham i to niezależnie, czy zdrowie albo jakaś kontuzja krzyżuje mi plany i muszę zmieniać środki treningowe.

Gdybyś miała przekazać biegaczkom, zaczynającym swoją przygodę z tym sportem, najważniejsze rady, które potem pomogą im w rozwoju, co by to było?

Dla tych, które zaczynają przygodę z bieganiem po górach, a wcześniej nie miały z nimi styczności (tak, jak ja kiedyś), warto zacząć od zorganizowanych obozów biegowych lub pojechać z kimś znajomym, kto zna górskie tereny i będzie mógł doradzić, kiedy i gdzie biegać. Pierwsze bieganie po górach najlepiej odbyć w towarzystwie osób z doświadczeniem, które będą umiały odpowiednio dobrać trasę. Nie warto od razu porywać się na Tatry — dla początkujących lepsze będą Gorce, Beskidy czy Karkonosze. Sama wiem, że gdybym na początku trafiła w Tatry i zobaczyła te strome, skaliste zbocza, trudny, często niebiegowy teren i eksponowane ścieżki, mogłabym się zrazić.

Drugą istotną kwestią jest podejście do treningu. Nie należy przejmować się tempem ani tętnem, tylko biegać na samopoczucie. Górskie bieganie bardzo różni się od biegania po płaskim — jeśli mięśnie nie są przyzwyczajone, to trudno jest od razu wbiec na przykład na Kasprowy. Często trochę się biegnie, a potem przechodzi do marszu. Ważne jest, żeby mieć świadomość, że sporo biegania w górach polega właśnie na podchodzeniu. No i trzeba oswoić się ze zbiegami. Na początku nie przejmujcie się, że średnie tempo całego treningu będzie słabe, tylko cieszcie się przyrodą, terenem i wolnością. W górach czuje się wolność, dosłownie i w przenośni. Wolność poruszania się po różnych ścieżkach i odkrywania nowych terenów, ale też wolność od patrzenia cały czas na zegarek, jakie mamy średnie tempo i czy zgadza się z planem.

 

 

Olga Łyjak – zaraziła się pasją biegania dzięki wyjazdom na obozy biegowe. Przeprowadziła się w Tatry, aby być bliżej gór i organizować treningi i obozy biegowe dla innych. Od początku jej przygody biegowej trenowała regularnie w górach, z roku na rok zwiększając kilometry przebiegnięte w górskim terenie. Biega od 2011 roku. W wolnych chwilach prowadzi bloga o bieganiu i treningu w górach, podróżuje w piękne miejsca i oczywiście trenuje. Zawodowo jest adwokatem, prowadzi własną kancelarię.

 

Rozmawiała: Magdalena Bryś
Fotografia: archiwum prywatne Olgi Łyjak