Pracuje w korporacji, prowadzi własną firmę i biega. Żeby zacząć startować w triathlonach, musiała nauczyć się pływać od zera. Jeszcze niedawno zaczynała od małego basenu, a obecnie przygotowuje się do startu na pełnym dystansie Ironmana. W jej relacji z bieganiem nie brakuje determinacji i samodyscypliny, ale też ważnych momentów, jak wsparcie rodziców i partnera na mecie, czy podczas treningów biegowych. Rozmowa  z Martyną Lewandowską.


 

Jak zaczęła się twoja przygoda z bieganiem?

Za niedługo będę obchodzić dziesiątą rocznicę, odkąd zaczęłam biegać… dla siebie. Moja relacja z bieganiem była dosyć nieoczywista. Mogłoby się wydawać, że biegałam od dziecka, ale prawda jest taka, że w szkole bardzo tego nie lubiłam. Na AWF-ie nie byłam najsłabsza, więc często byłam typowana do zawodów szkolnych. Dla wielu dzieciaków to była radość – mogli się wyrwać z lekcji. Natomiast ja widziałam to zupełnie inaczej. Dla mnie to był stres, bo wiedziałam, że potem będę musiała nadrabiać zaległości. Do tego dochodziła presja – czułam, że ktoś oczekuje ode mnie jakiegoś wyniku. Sama sobie ją jeszcze bardziej nakręcałam. Przed zawodami nie mogłam spać, miałam łzy w oczach – do dziś nie wiem, skąd brał się ten lęk. Z jednej strony powinnam czuć się wyróżniona, a dla mnie to była jakaś forma kary. Chodziłam na te zawody, bo byłam ambitna. Chciałam mieć dobrą średnią, a wiedziałam, że bez zawodów nie dostanę szóstki z WF-u. W gimnazjum się zbuntowałam. Przestałam.

Potem jedna z koleżanek podsunęła nam pomysł: „Może w wiosnę pobiegniemy dychę uliczną w Wolsztynie?”. Pomyślałam: „W sumie nie biegam…  ale zacznę”. Zaczęłam bez większego planu. Przebiegłam wtedy 10 km w niecałą godzinę, w mojej rodzinnej miejscowości.  Na jesień postanowiłam pójść jeszcze dalej w bieganiu – wybrałam start na dystansie półmaratonu. Rzuciłam się na to dosyć szybko, ale złamałam dwie godziny. Wtedy coś kliknęło. Zobaczyłam, że można robić coś dla siebie. W biegach ulicznych nikt niczego od ciebie nie wymaga. Ludzie ci kibicują, choć cię nie znają. Ta atmosfera… To było coś, co mnie wciągnęło na dobre. Moja bieganie zaczęło się od pewnej niechęci. Potem stało się moim sposobem na życie, czymś co jest nieodłączną częścią mnie. 

Pięknie to powiedziałaś. Pojawiły się dosyć szybko wyniki sportowe. Czy od razu postawiłaś na współpracę z trenerem?

Przez długi czas trenowałam po prostu dla siebie. Potem pojawił się trener, który postawił mi spore wymagania. Nie sprostałam im – narzuciłam sobie zbyt dużą presję. I znowu wróciłam do biegania dla siebie. Od 2019 roku podjęłam decyzję: trenuję z trenerem, ale już na własnych zasadach. Lubię mieć plan. Lubię wiedzieć, jak biegać i co konkretnie robić. To daje mi poczucie porządku i pomaga realizować zarówno większe, jak i mniejsze cele. Dzięki temu łatwiej mi też monitorować swoje postępy na przestrzeni lat.

Jestem też ciekawa, kiedy pojawił triathlon w twoim życiu biegowym?

Zawsze lubiłam mieć ustrukturyzowany plan – również w bieganiu. Lubię, gdy wszystko ma swoje etapy. Stopniowe przejścia są nie tylko zdrowsze, ale też dają poczucie porządku. Triathlon pojawił się jeszcze w liceum. Koledzy zaczęli bawić się tym sportem – w moim rodzinnym Wolsztynie organizowano zawody w tej formule. Nie do końca wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi, ale kibicowałam i coraz bardziej mi się to podobało. Tak dużo się dzieje – tu trzeba pobiec, tam jest strefa zmian – pływanie i rower. Pomyślałam: fajna sprawa!

Później, w czasie pandemii, mój poprzedni partner zaczął trenować triathlon. Wszystkie biegi były wtedy odwoływane, a triathlony – szczególnie latem – często się jednak odbywały. Jako wierna kibicka starałam się być na zawodach i coraz lepiej rozumiałam, o co w tym chodzi. Chciałam też spróbować. Jedyną przeszkodą było pływanie. Owszem, umiałam się unosić na wodzie, ale do kraula było mi bardzo daleko. Musiałam zacząć naukę od zera – dosłownie od małego basenu i brodzika. Po półtora roku treningów zdecydowałam się: przepłynę te 500 metrów. I zrobiłam to. A teraz… zaczynam już swój czwarty sezon w triathlonie. Kiedy zaczynałam naukę pływania, naprawdę myślałam, że nigdy tego nie ogarnę. Bieganie jest w miarę intuicyjne, rower też jest prosty – wsiadasz i jedziesz. A pływanie? Jeśli nie nauczysz się tego jako dziecko, to faktycznie może być to wyzwanie.

Do pytania o treningi zaraz przejdę. Ale jestem też bardzo ciekawa z mojej perspektywy pracy na etacie, jak łączysz treningi z pracą w korporacji i jeszcze z prowadzeniem własnej firmy?

Przede wszystkim zależy to od dobrej organizacji – nie powiem nic odkrywczego. Czasem w ciągu dnia trzeba zrobić dwie jednostki treningowe, a innym razem trzy krótsze. Wtedy wszystko trzeba dobrze poukładać: jeden trening przed pracą, potem praca, chwila oddechu i kolejny trening wieczorem. To niby „tylko” tyle, a jednak „aż tyle”. Mam to szczęście, że w mojej obecnej pracy mogę pracować zdalnie. To spora oszczędność czasu – nie tracę go na dojazdy. Mam też catering dietetyczny, więc nie muszę organizować sobie jedzenia ani spędzać czasu w kuchni. To naprawdę duże ułatwienie. Gdybym tego nie miała… pewnie jadłabym byle co. Nie oszukuję się.

Prowadzisz również markę RaceReady. Opowiedz trochę więcej o tym.  

Pomysł zrodził się trzy lata temu. Wybierając swoją ścieżkę kariery poszłam w ślady mamy i siostry, kończąc finanse i rachunkowość. To wydawała się bezpieczna droga. Pracuję w tym zawodzie do dziś. Gdy wkręciłam się w bieganie, sport stał się dla mnie na tyle bliski, że zaczęłam marzyć, by praca była również związana z moją pasją. Wtedy zauważyłam, że na rynku jest sporo żeli energetycznych z kofeiną, ale izotoników z kofeiną – przynajmniej ja – nie znalazłam. Pomysł przyszedł więc z potrzeby. Od pierwszej myśli do realizacji minął prawie rok. Największym wyzwaniem było znalezienie producenta, który podejmie się produkcji tak małego wolumenu, jak na startup. Opracowanie receptury też zajęło sporo czasu – bardzo zależało mi na tym, żeby skład był jak najlepszy, smak przyjemny, a produkt faktycznie uzupełniał utracone mikroelementy w organizmie. Przez dziewięć miesięcy miałam momenty zwątpienia – myślałam, że się nie uda. Ale w końcu dopięliśmy swego. Teraz mamy dwa produkty: klasyczny izotonik oraz izotonik z kofeiną – idealny na poranne pływanie albo mocniejsze jednostki biegowe. Mamy wersje smakowe, wiśnia i limonka są zarówno dla izotoniku, jak i izotoniku z kofeiną.

To wrócę już do pytań treningowych. Jak wygląda twój typowy dzień w okresie przygotowań do startów?

Dostaję plan treningowy na cały tydzień i staram się wcisnąć go w codzienne życie. Jeśli mam basen o 6:00 rano, to wstaję o 5:00. Pływanie to zdecydowanie najbardziej czasochłonna dyscyplina – trzeba dojechać na pływalnię, przebrać się, wejść do wody… To wszystko pochłania sporo czasu. Długie jednostki rowerowe przypadają zazwyczaj na weekend, który rządzi się swoimi prawami – wtedy treningu jest naprawdę dużo i zostaje bardzo mało przestrzeni na przyjemności. W ostatni weekend przerobiłam osiem godzin treningu: cztery godziny roweru w sobotę, a w niedzielę kolejne dwie godziny na rowerze i dwie godziny biegu. Tygodnie są dość napięte – treningi, praca i jeszcze czasem trzeba znaleźć chwilę, by spotkać się ze znajomymi. Nie chcę narzekać, bo podziwiam osoby, które trenują triathlon mając dzieci i rodzinę. U mnie na pewno jest dużo determinacji i pracowitości, ale przy takim trybie życia… trzeba przyznać, że po kilkudziesięciu godzinach treningu w tygodniu, czasami ma się po prostu dość.

Czy po porannych treningach odczuwasz zmęczenie popołudniu w dniu pracy? Pytam też z własnego doświadczenia.

Wcześniej po basenie miałam większe zjazdy energetyczne, ale mój organizm z czasem się przestawił i zaadaptował. Staram się teraz bardziej dbać o sen – to najlepsza forma regeneracji. I to jest dla mnie absolutny klucz: sen i dobre jedzenie. Korzystam też z nogawek do drenażu limfatycznego – naprawdę pomagają po ciężkich treningach. Nie zawsze śpię osiem godzin dziennie, ale w weekendy staram się nadrabiać – bez budzika, po prostu tyle, ile organizm potrzebuje. To taki mój sposób, żeby odbić sobie intensywny tydzień.

Czy czasami odczuwasz brak motywacji, przy takim tempie treningów i pracy?

Są lepsze i gorsze momenty. Przyznaję, że tych cięższych dni też jest sporo. Czasem przychodzi zwątpienie – czy warto aż tak rygorystycznie podporządkowywać swoje życie treningom? Czy to naprawdę ma sens? W takich chwilach wracam myślami do startów, które dały mi dużo satysfakcji i pozytywnej energii. Przypominam sobie, po co to robię. Bo bycie tak bardzo oddaną treningowi bywa trudne – zwłaszcza jeśli nie masz jasno określonego celu. Ja, jak wielu sportowców-amatorów, ustalam sobie cel na dany rok. W tym roku, w pierwszej części sezonu, debiutuję na pełnym dystansie Ironmana. Jestem świadoma, że ten trening będzie wymagający. Już teraz czuję, jak obciążenie narasta, a największy „peak” dopiero przede mną. Czekają mnie jeszcze tygodnie sporej intensywności treningowej. Ale wiem jedno – bardziej demotywowałoby mnie to, że odpuściłam, bo mi się po prostu nie chciało. Wolę zrobić coś krócej, wolniej, nie idealnie, ale mimo wszystko dołożyć tę kolejną cegiełkę.

Co, jeśli pojawia się taki większy kryzys w treningach?

Czasami, żeby się pozytywnie nastawić, odpalam motywujące filmiki albo skróty z zawodów, na które się wybieram. To pomaga przypomnieć sobie, co przede mną. Choć szczerze? Najwięcej frajdy przynosi mi sam proces treningowy. Nie musiałabym nawet startować – bo sam start to zawsze trochę stresu. Ale kiedy już ruszę… to jest po prostu radość. Mam też ogromne wsparcie w moich treningach i startach, to daje mi ogromną siłę. Moi rodzice jeżdżą ze mną na zawody, mój partner, Bartek, również. Cudownie jest się uściskać na mecie z kimś bliskim. Wspierają mnie też w codzienności – czasem pojadą na rowerze obok mnie podczas cięższego treningu biegowego, podadzą wodę, żel. To ważny dla mnie czas razem, a jednocześnie pomoc, której nie da się przecenić. Lżej mi, kiedy wiem, że mam takie wsparcie i że nikt nie ma mi za złe. W miarę możliwości staram się też odwdzięczać.

Na początku moi rodzice nie do końca rozumieli mojego biegania. Mama mówiła: „Po co ci to? Zaraz ci przejdzie, lepiej się ucz – to jest twoja przyszłość”. Ale mijają kolejne lata… i to mi nie przeszło. W końcu zrozumieli, że sport stał się częścią mnie. W triathlonie mocno mi kibicują – w zeszłym roku zrobili nawet banner z moim imieniem. Bardzo się wtedy wzruszyłam. Mój tata nigdy wcześniej nie biegał, ale chyba trochę dzięki mnie sport zawitał też do naszego domu. W czasie pandemii, w wieku 60 lat, postanowił zacząć biegać. Trochę mu wtedy pomagałam. W jego pierwszym półmaratonie byłam jego pacemakerką – żeby miał kompana na trasie. I to też było dla mnie coś niesamowitego.

Jak walczysz podczas startów? Dla mnie triathlon to ogromny i bardzo długi wysiłek fizyczny – wytrzymałościowy.

Miałam dwa starty w tamtym roku, gdzie złapałam tzw. „bombę”. Zawsze działo się to po bardzo mocnym rowerze. Pamiętam, że w mojej głowie pojawiło się mnóstwo epitetów. Na trasie miałam znajomych, którzy mnie pchali, ale wtedy za cel stawiam sobie po prostu dotrwać do kolejnego punktu. Odpocząć, napić się wody, trochę się schłodzić. Stawiam kamienie milowe na trasie, żeby nie myśleć o tym, ile mam do samego końca. Najważniejsze: nie zatrzymać się. Potem jest już ciężko ruszyć, więc staram się do siebie mówić – pozytywny monolog. Przypominam sobie, że zrobiłam, co mogłam. Nawet jeśli start nie wyjdzie, bo nie zawsze wychodzi – nie odpuszczam. Kiedyś miałam mentalne przygotowanie na start – najważniejsze, żeby przeanalizować różne scenariusze i być na nie przygotowanym. Co zrobić w danej sytuacji? Reakcja na te momenty jest kluczowa. Trzeba przejść na tryb działania.

Masz swoje sportowe rytuały przed startem? Czy to coś, co pomaga ci mentalnie?

Nie wiem, czy nazwałabym to rytuałem, ale na pewno ważne jest dla mnie, żeby spuścić z siebie to ciśnienie. Odpalam mocną playlistę, która mnie nakręca i wprowadza w pozytywne nastawienie. Staram się nie paraliżować stresem – na mnie zawsze dobrze działa muzyka. Pamiętam, że na Mistrzostwach Świata w Nowej Zelandii ciężko było mi się skupić. Tak bardzo zżarł mnie stres, że zaczęłam płakać. Zadawałam sobie pytanie: „Po co ja to sobie robię?”. Przecież to miała być dla mnie przyjemność, a nie sytuacja, w której dosłownie wychodzę z siebie. Wtedy podszedł do mnie znajomy, chwycił mnie za ramiona i powiedział: „Martyna, ty to robisz dla siebie. Masz się cieszyć i bawić!”. I to tak mocno do mnie trafiło, że nagle wszystko puściło. Przypomniałam sobie, po co w ogóle tu jestem.

Jakie są najbliższe twoje starty?

Pełny Ironman w Hamburgu – w Dzień Dziecka, 1 czerwca. Już niedługo! Trasa i cała impreza są naprawdę świetne. Jeśli uda mi się zakwalifikować na  Mistrzostwa Świata na Hawajach – to chcę powalczyć. Na pewno mam też kwalifikację na „połówkę” Ironmana w Marbelli, w Hiszpanii – logistycznie jest to do ogarnięcia, więc tam też zamierzam się pojawić.

Gdybyś miała przekazać biegaczkom i triathlonistkom, zaczynającym swoją przygodę z tym sportem, 3 najważniejsze rady, które potem pomogą im w rozwoju, co by to było?

Przede wszystkim – czerpać radość z treningów. Nie narzucać sobie zbyt dużej presji, nie rzucać się od razu na głęboką wodę. Start może być wisienką na torcie, ale nie powinien stać się źródłem rozczarowania, jeśli coś nie pójdzie po naszej myśli.
Kolejna rzecz – porównywać się tylko do samej siebie. Każdy z nas zaczyna z innego pułapu, ma inną przeszłość sportową, inne zasoby czasowe, finansowe, inne możliwości. Każda droga jest indywidualna. Jednym dojście do celu zajmie trochę mniej czasu, innym dłużej  i to wcale nie znaczy, że są mniej „na miejscu”.
Warto się też nagradzać, być dla siebie wyrozumiałym. Bo będą lepsze i gorsze momenty.
Ważne, by te słabsze nie odebrały nam całego entuzjazmu, dla którego to robimy. Trzeba skupić się na celu, a nie na drobnych potknięciach po drodze.

Dzięki Martyna za rozmowę!

 

Martyna Lewandowska – pracuje w korporacji, prowadzi własną firmę i biega. Żeby zacząć startować w triathlonach, musiała nauczyć się pływać od zera. Jeszcze niedawno zaczynała od małego basenu, a za chwilę wystartuje na pełnym dystansie Ironmana.

 

Rozmawiała: Magdalena Bryś
Fotografia: archiwum własne Martyny Lewandowskiej