Problemy z płodnością to coraz większy problem we współczesnym świecie. Często upatruje się przyczyn w stresie, w życiu w ciągłym pośpiechu, braku higieny życia. Bywa też, że czynnikiem mającym wpływ, jest także sport, nie tylko na kobiety, ale także mężczyzn. Nie musi to być od razu zawodowy sport. Ania i Hubert przeszli trudną drogę leczenia, próby in vitro, by teraz cieszyć się swoim pierwszym dzieckiem. 


 

Problemy z płodnością i proces leczenia metodą in vitro, to dość osobista i delikatna kwestia. Co skłoniło Was, żeby jednak pokazać ten temat bardziej publicznie?

Ania: Wiesz co, myślę, że najbardziej nas przekonało to, że za każdym razem, jak ktoś nas pytał, „co u nas?”, albo jak się mamy, rozpoczynaliśmy ten temat, to ludzie zazwyczaj dopytywali się, „co to jest to in vitro?”, „jak to wygląda?”, „na czym to polega?”. I nie było takiego zdziwienia, że jesteśmy inni albo mamy problem i nie chcemy o tym gadać. Tylko bardziej to wynikało z tego, że oni nie wiedzieli, jak tak naprawdę wygląda in vitro i z czym to się wiąże. I chyba to nas przekonało, żeby o tym coś więcej powiedzieć.

Hubert : W zasadzie wiedza na ten temat większość ludzi ograniczała się do tego, że w mediach była omawiana kwestia refundacji zabiegu i to tyle. A jak zadaliśmy jakiekolwiek jedno pytanie o in vitro, to nikt nie potrafił powiedzieć nic więcej. Ludzie mają tendencję do mówienia o zabiegach typu ukruszenie zęba. Ale to jest taki temat, którego mimo wszystko, nawet jeżeli ktoś przechodził, to często o tym nie mówił.

O metodzie in vitro czy w ogóle o problemach z płodnością wciąż się bardzo mało mówi. Niby więcej, ale wciąż jednak niewiele. Jak doszliście do tego, że jednak problem niepłodności może Was dotyczyć i że możecie potrzebować pomocy lekarskiej w tym temacie?

Hubert: Po różnych próbach, gdzie nie udawało się zajść w ciążę, doszliśmy do wniosku, że to nie jest kwestia szczęścia, tylko jednak jest jakiś problem. Ja też staram się nie nazywać tego problemem, bo to jednak ma pejoratywny wydźwięk. Budzi w ludziach negatywne emocje, a to jest po prostu dla mnie choroba i leczenie, tak, jak każda inna. Więc bardziej chyba przypadłość albo schorzenie.

Ania: A jak do tego doszliśmy? Cztery lata się staraliśmy. Wpadliśmy na to, że to nie jest kwestia szczęścia, że nam się nie udaje kolejny raz, to coś jest na rzeczy. Ja byłam mniej zaangażowana w sport, natomiast Hubert tego sportu bardzo dużo uprawiał, więc gdzieś tam mieliśmy z tyłu głowy, że to też może rzutować na całą sytuację. W sumie zdecydowaliśmy się tak trochę na zasadzie, a przynajmniej z mojej strony to tak było, że spróbujemy. Jak się uda, to się uda, a jak się nie uda, no to po prostu tak ma być. Bardziej na luzie, bez jakiejś specjalnej presji. To był taki moment, że po prostu podjęliśmy tę decyzję. Próbowaliśmy wcześniej rok. Wtedy nie było jeszcze refundacji rządowej, tylko była refundacja z budżetów niektórych miast.

Ania wspomniała, że Hubert, intensywnie uprawiałeś wcześniej sport. Najpierw było bieganie, potem przerzuciłeś się na kolarstwo w dosyć konkretnym wymiarze. O ile o kobietach mówi się częściej, że bardzo intensywny sport może wpływać na płodność, to w kwestii mężczyzn wciąż jest to temat, o którym mało się mówi

Hubert: Tak, dokładnie. Lekarz to też połączył, że to mogło wpływać na naszą sytuację.. Chciałbym na samym początku zaznaczyć, że lekarze na każdym kroku, jak przychodzi para do gabinetu, powtarzają coś takiego, że nie szukają tutaj winnych. Nie ma takiej sytuacji, że lekarz mówi, np.: winny jest mężczyzna ze względu na, w tym przypadku powiedzmy, że sport, czy też kobieta, ze względu na coś innego. Nie skupiają się na bezpośredniej przyczynie u jednej konkretnej osoby i to starali się nam wytłumaczyć.

Ania: Ale na kartce jest napisane, że niepłodność z powodów męskich. I że to jest bezpłodność idiopatyczna, to znaczy, że nie ma konkretnych przyczyn.

Hubert: Przyczyn męskich, tak jest formalnie, na papierze. Tylko to nie ma aż takiego znaczenia. Ja byłem o tym fakcie przekonany i pogodzony z tym trzy miesiące po naszych nieudanych próbach. Natomiast rzeczywiście, jak lekarze usłyszeli, że jeżdżę na rowerze i pokazałem im moje parametry treningowe (np. 200 km w 6 godzin) to już nie drążyli tematu. To im otworzyło trochę oczy, że to nie jest rekreacyjna jazda, tylko konkretny trening, że mógł zaważyć na moich wynikach. Natomiast, lekarze nie przywiązywali do tego aż takiej wagi. Rzeczywiście moje wyniki były złe po prostu, nie tragiczne, ale złe.

Ania: Było widać, jak przestałeś intensywnie trenować, że jest progres.

Hubert: Zaprzestałem treningów de facto na 2 lata. Praktycznie całkowicie odpuściłem kolarstwo. To pozwoliło nam się zbliżyć do wartości, które dawały nam jakiekolwiek szanse na zajście w ciążę naturalnie. Na początku, kiedy jeszcze uprawiałem sport, ruchomość plemników była określana na poziomie około 20%, co jest wynikiem bardzo złym. Po 2 latach od zaprzestania treningów to było ok. 28 czy 29%. Gdzie dolna granica normy to jest ok. 30%. Więc było blisko, ale to nie jest tak, że rzucasz sport i nagle się okazuje, że od razu jest lepiej, to wymaga czasu. Jeżeli to było rzeczywiście przyczyną, to spustoszenie, jakie spowodowało w organizmie, było… duże. Nie tylko chodziło o ich ruchliwość, ale też ogólny stan zdrowia.

Ania: Lekarze najbardziej się bali tego, że DNA jest zniszczone.

Hubert: Tak, oprócz tego, że plemniki są nieruchliwe, to jeszcze ich DNA mogło być zniszczone, np. przez przegrzanie. Wtedy zaprzestanie treningów nic by nie zmieniło, bo to jest trwałe uszkodzenie i tego nie da się naprawić.

Jak zatem wyglądały twoje treningi? Ile  średnio trenowałeś w tygodniu lub miesiącu?

Hubert: Tak się złożyło, że takie poważne rozmowy o dziecku zaczęliśmy w momencie, gdy byłem w swojej życiowej formie, co było związane z tym, że trenowałem najwięcej. Nie przekładało się to nigdy jakoś specjalnie na wyniki, natomiast ja czułem, że jestem najlepszy, jaki kiedykolwiek byłem. To się wiązało, że średnio realizowałem, pewnie minimum 20 godzin w tygodniu takich naprawdę intensywnych treningów. To jest dużo. Często pobudka o szóstej rano, trening przed pracą, potem albo spanie, albo czasami trening drugi. Było intensywnie. W zimie były skitury, co często wiązało się z tym, że w weekendy wstawaliśmy o drugiej, aby jechać na narty.

Ania: Byłeś nie tylko sportowo zmęczony, ale generalnie zmęczony.

Hubert: Generalnie byłem zmęczony, po prostu wiecznie byłem niedospany, głodny, narzuciłem sobie też rygorystyczną dietę. To już nie były takie weekendowe wyjścia dla zdrowia, to już był po prostu…prawie wyczynowe trenowanie, bo 20 godzin to jest naprawdę dużo.

Może przybliżylibyście nieco czytelnikom, jak wygląda taka procedura in vitro? Bo tak, jak sami wiecie, ludzie niewiele, wiedzą, jak to faktycznie wygląda.

Ania: Zgłosiliśmy do kliniki w lutym. Mieliśmy już podstawowe badania, głównie krwi, a ja miałam jeszcze od ginekologa. Lekarz nam powiedział, że nie ma się co spieszyć, bo w czerwcu wchodzi refundacja. Więc mamy od lutego do czerwca czas, żeby się dobrze przebadać, spróbować sztucznego zapłodnienia, a później na spokojnie możemy przystąpić do procedury in vitro, bo wtedy już będzie to refundowane. Mówił, że oczywiście możemy wcześniej, jak chcemy, ale według niego to nie miało sensu. Zwłaszcza że mnie też trzeba było przygotować pod kątem hormonów i zrobić badania. Chodziliśmy na wizyty, zrobiliśmy wszystkie badania, które były wymagane i mieliśmy dwie próby inseminacji, które się nie udały. Lekarze nie zakładali, że zakończą się powodzeniem. Miałam wrażenie, że to było im potrzebne, żeby potem przystąpić do procedury in vitro. Bo muszą mieć jakąkolwiek dokumentację medyczną, że para się starała przynajmniej rok.

Hubert: Nie pamiętam, czy to był dokładnie rok, czy dłużej, ale to nie tak, że idziesz z ulicy do kliniki i mówisz “ja chcę in vitro”. Najpierw próbują w sposób naturalny, potem podkręcając hormonami, potem sztuczną inseminacją i dopiero jeśli te wszystkie kroki zawodzą, jest in vitro. Jeżeli kobiecie nie tyka licznik zbyt szybko, bo można pewne kroki pominąć w momencie, gdy nie ma czasu. U nas nie było takiego ryzyka. Więc szliśmy każdym krokiem po kolei.

Ania: Nam też pomogło to, że mieliśmy już wcześniej zrobionych dużo badań. Chyba dzwoniąc do kliniki pierwszego dnia, jak się rozpoczęła cała refundacja, to byliśmy… chyba setni? Takie miejsce mieliśmy już na liście.

Jaka była kolejka w takim razie, skoro mówicie, że setne miejsce to dosyć sensowne? Bo to pokazuje też skalę problemu, że problem niepłodności dotyka wiele osób.

Hubert: Wydaje mi się, że oni mówili, że są w stanie przeprowadzić około tysiąc zabiegów miesięcznie, bo chodziło o wielkość laboratoriów.

Ania: W zeszłym roku byłam u ginekologa. Byliśmy, bo przychodziliśmy razem na wizyty, około 40 razy, to jest bardzo dużo. I ani razu się nie zdarzyło tak, że powtórzył się zestaw par w poczekalni. To też trochę obrazuje i ile jest badań. In vitro to są wieczne badania. Non stop jesteś w gabinecie. Wracając do kwestii procedury in vitro, na samym początku, kiedy już podjęliśmy decyzję, to najpierw dostałam dużą dawkę hormonów. U nas to była skrócona procedura. Bo są dwie, jest skrócona i wydłużona. Trwało to około dwóch tygodni, przez ten czas przyjmowałam po dwa zastrzyki dziennie do brzucha. Robiliśmy to w domu, więc Hubert musiał się tego nauczyć. Czułam się, jak to ostatnio znajoma mi powiedziała, jak żaba, bo byłam napompowana z każdej możliwej strony. To wszystko były hormony. I spałam non stop. To było najgorsze. Pod koniec tej stymulacji chodziłam na monitoring owulacji. Trzeba było sprawdzić, czy te pęcherzyki rosną i ile ich jest. Chodziliśmy praktycznie co dwa dni chyba, przez około tygodnia lub półtorej. Wtedy na USG sprawdzali, jak rosną pęcherzyki i kiedy mogą zrobić punkcję. To jest kolejny krok. Potem była punkcja w znieczuleniu ogólnym, czyli wyjmowali za mnie wszystkie pęcherzyki, które się zrobiły. W tym samym czasie, jak ja miałam punkcję, to ty też byłeś. Jak się nazywa ten twój pokoik?

Hubert: Nie wiem, czy ma jakąś nazwę. Ale to się działo równolegle. Później oni w laboratorium produkowali zarodki. A następnie zaczyna się okres czekania, co z tego wyjdzie.

Ania: Cztery dni te zarodki sobie rosną w laboratorium. Następnego dnia po punkcji, po 24 godzinach od pobrania, dzwoni pani z kliniki i mówi: „dzień dobry pani Aniu, mamy cztery zarodki. Pierwszy zarodek ma jakość taką i taką, jest super zarodkiem. Drugi zarodek ma jakoś trochę gorszą” itd. Codziennie dzwonili i mówili, na jakim etapie są nasze zarodki. To jest trochę absurdalne. Finalnie mieliśmy cztery zarodki. Jeden był rzeczywiście super i miał najlepsze parametry, a trzy pozostałe trochę gorsze. W czwartym dniu zrobili transfer. Transfer powinien być w czwartym albo w piątym dniu. To jest zabieg bardzo podobny do cytologii. Potem czekaliśmy trochę, jak po współżyciu, czy zarodek się przyjął, czy nie, a ja jeszcze przyjmowałam hormony wspomagające.

Hubert: Od tego momentu w zasadzie wszystko już idzie takim samym torem, jak przy naturalnym zapłodnieniu.

Ania: Mieliśmy się zgłosić po 14 dniach. Po tym czasie mogłam dopiero zrobić test ciążowy, bo wcześniej mógł wyjść fałszywie pozytywny ze względu na dodatkowe hormony. Zaraz po transferze wychodziły na teście ciążowym dwie kreski cały czas, ale to nie oznaczało jeszcze, że jestem w ciąży, a raczej, że działają hormony, które przyjmowałam. Po kilku dniach zrobiłam znowu, ale nic nie wyszło, więc hormony przestały działać. Później po około 14 dniach zrobiłam test i wyszło, że jestem w ciąży. Jeśli chodzi o refundację, to ostatnim etapem refundowanym była pierwsza wizyta u ginekologa po stwierdzeniu, że jestem w ciąży.

Hubert: Tak. Potem jest już ścieżka jak w normalnej ciąży. Refundacja in vitro kończy się albo na niepowodzeniu i wtedy zaczynasz nowy cykl, albo na powodzeniu transferu in vitro i wtedy już de facto nie ma znaczenia, czy donosisz ciążę, czy nie. Z medycznego punktu widzenia nie ma znaczenia, czy ciąża jest in vitro, czy nie. Natomiast niezależnie od tego, czy się ciąża udała, czy nie, to do programu możesz wejść ponownie. Udana procedura nie skreśla twoich szans potem w przyszłości.

Ania: Ciekawe jest to, że z tych wszystkich zarodków, które oni w laboratorium stworzyli, to według polskiego prawa nie można zutylizować żadnego z nich. My wykorzystaliśmy jeden przez to, żeby nie było ciąży mnogiej, oraz że mimo wszystko okazało się, że byliśmy w dobrej formie. Można było wykorzystać jeden i zakładali, że to się uda. Natomiast pozostała kwestia, co zrobić z pozostałymi. No i są dwie opcje. Pierwsza jest taka, że się oddaje do banku zarodków i lekarz nam powiedział, że schodzą po prostu jak świeże bułeczki, że tak brzydko powiem. Zapotrzebowanie jest bardzo duże. Albo możemy je zostawić dla siebie, co jest odpłatne. Płaci się za przechowywanie w banku zarodków około 1000 zł za jednego rocznika. To dopiero w momencie, jak się zakończy cały program, refundacja, czyli my byśmy płacili dopiero po 4 latach. Natomiast, co jest ciekawe, po 20 latach one i tak przechodzą na własność państwa. Oni je później rozdzielają.

Hubert: Jest to rzeczywiście jedna z takich rzeczy, o których już się w ogóle mówiło najmniej jeśli chodzi o metodę in vitro. Myśmy się dowiedzieli najwięcej z wszystkich umów, które podpisywaliśmy, bo mamy taki dziesięciocentymetrowy segregator, w którym są sześćdziesięciostronicowe umowy. I to jest jedna z tych rzeczy, którą najtrudniej, z tak bardzo pragmatycznego punktu widzenia, przewidzieć. Koszty in vitro to, niezależnie od tego, czy są refundowane, czy nie, są prawie niemożliwe do oszacowania, ile cię to będzie kosztować. Mogą wyjść trzy zarodki, a może wyjść czternaście. Jeżeli wyjdzie czternaście, a zużyjesz jeden… to łatwo obliczyć, jak bardzo koszty wzrosną, jeśli chcesz je przechowywać przez 20 lat. Plus, ile będzie prób, bo rzadko udaje się za pierwszym razem.

Ania: Jeszcze zależy, jaka będzie terapia hormonalna, bo nie wszystkie leki były refundowane. Ale chyba nie wszystkie były w stu procentach refundowane. Za część zastrzyków musieliśmy sami zapłacić. I jeszcze ciekawym etapem jest to, czy transfer może być świeży albo mrożony. Jak już mamy zarodki, to w zależności od tego, w jakiej formie jest kobieta, i jaka była terapia hormonalna, jak intensywna, to można podać świeże zarodki, po czterech dniach, albo na przykład na miesiąc, na kolejny cykl zamrozić, żeby kobieta odzyskała równowagę hormonalną. I wtedy też jest moment na to, żeby genetycznie przebadać zarodki i wybrać najlepsze.

Hubert: Im lepszy zarodek, tym mniejsza szansa na jakiekolwiek powikłania genetyczne później, plus większa szansa, że zabieg się powiedzie. My to w ogóle, przyznam szczerze, przeszliśmy ten proces trochę suchą stopą. U nas pierwsza punkcja poszła dobrze, pęcherzyków była odpowiednia ilość, potem zarodki, które były dobrej jakości i przede wszystkim to, że dało się to zrobić w pierwszym cyklu. Tak naprawdę od razu, świeżo, bez mrożenia. Byliśmy raczej wyjątkiem od reguły. Bo statystycznie to nie idzie tak szybko. Generalnie lekarze studzą nastroje, bo ze statystycznego punktu widzenia, to wcale nie są aż takie duże szanse, jest to ok. 30%. Wracając jeszcze do sportu, który doprowadził nas do kliniki, to jak obserwowaliśmy tam ludzi, to było zdecydowanie więcej osób, które ze sportem nie mają za dużo wspólnego. Żadna skrajność nie wpływa dobrze na płodność. Sportowcy też byli, ale zdecydowanie mniej. W środowisku kolarzy, triatlonistów, jak pogadasz szczerze z mężczyznami czy partnerkami, to problemy z zajściem w ciążę nie robią na nikim wrażenia. Jest to dość powszechne, nawet jeśli jest to sport amatorski, ale bardzo intensywny. Widzę to w grupach osób, z którymi zaczynałem trenować i które wchodziły w sport w podobnym okresie życia, co ja, które też się ustatkowały, a które teraz nie mają dzieci. Czasami to też jest błędne koło. Raz się nie uda, drugi, trzeci, tam kolejny cykl, no to czasem bardziej się ucieka w sport i to się zapętla.

Jakie byście dali rady dla par, które właśnie borykają się z podobnymi trudnościami? Od czego zacząć i gdzie szukać tego wsparcia, żeby iść w tym temacie do przodu?

Hubert: Ja bym przede wszystkim polecał mężczyznom się badać. Ja wiem, że to jest ciężki temat, bo pokutuje przeświadczenie, że to na pewno nie moja wina, że ze strony mężczyzny jest wszystko w porządku. A niestety najczęściej właśnie nie jest, bo zazwyczaj to my, jako mężczyźni, gorzej o siebie dbamy, gorzej śpimy, więcej się stresujemy, gorzej się odżywiamy. Dużo rzeczy można wymienić, które robimy gorzej niż kobiety obecnie. To ma wpływ. Badanie jest totalnie nieinwazyjne, tanie, ogólnodostępne i można mieć wszystko bardzo szybko, czarno na białym oraz wyciągnąć jakieś wnioski z tego na przyszłość. Jeżeli wychodzą wyniki takie, jak u mnie, że ruchomość plemników jest na poziomie 20%, co nie jest niczym niezwykłym, ani wcale nie jest dobrym wynikiem, bo były też dużo gorsze z tego, co rozmawiałem z lekarzami. Na takim to możemy mówić o cudzie, jeśli uda się metodą naturalną, ale prawdopodobieństwo jest tak minimalne, że w zasadzie bez szans. Podstawowe badania kosztują około 200 zł i można mieć czarno na białym, jak mogą wyglądać najbliższe lata, jeśli w przyszłości chcemy mieć potomstwo. Pogłębione kosztują około 400 zł i czeka się tydzień na wyniki. Z kolei od strony sportowej i treningowej, to chyba najtrudniej jest sobie powiedzieć, że nie będzie startów i treningów, trzeba to odpuścić. Mnie nie było łatwo tego sportu rzucić. To się tak łatwo mówi. Czułem podświadomie, że inaczej nie da rady.  Albo rybki, albo akwarium. Może było tak, że nie musiałem rzucać sportu, a może gdybym tego nie rzucił i by nie wyszło, to bym się obwiniał. Przede wszystkim warto pójść do lekarza na samym początku, jak tylko zorientujemy się, że coś nie idzie, bo potem sam proces może zająć sporo czasu.

Ania: Tak, jak Hubert mówił, u nas tak naprawdę poszło sprawnie. Natomiast ja przez pierwsze trzy miesiące byłam prawie nieżywa. W zasadzie przez całą terapię hormonalną czułam się kiepsko.

Hubert: Mieliśmy też dużo szczęścia, że pracowaliśmy obydwoje w miejscach, gdzie dało się to pogodzić z pracą. Mogliśmy sobie pozwolić, żeby wychodzić na te dwie godziny w ciągu dnia, a potem to odrobić i nie wiązało się to z planowaniem urlopu do przodu. Gdyby pracować w miejscu, gdzie jesteś uwiązany i ciężko wyjść do lekarza, a wizyty nieraz zdarzały się w ciągu dnia, to już trudniej. Ilość wizyt, badań jest naprawdę spora.

Ania: Z kolei przyznać się pracodawcy, że starasz się o dziecko metodą in vitro, to też mogą być różne reakcje. To jest temat, który ciężko poruszyć. Gdy boli ząb, to umawiasz wizytę do stomatologa, mówisz, że idziesz na leczenie zęba, nie będzie cię jutro przez 3 godziny. A tutaj powiesz, że idziesz na in vitro i nie będzie cię jutro, a jak dobrze pójdzie to może cię nie być dwa lata. To niby nie powinno mieć wpływu, ale może tak być, że przez to np. awansujesz.

Hubert: My się nie przyznaliśmy, ale tylko dlatego, że przekalkulowaliśmy, że jesteśmy w stanie to ogarnąć. Klinika była bardzo blisko. Ale dużo nas to kosztowało. Warto mieć świadomość, że ta logistyka jest naprawdę duża. Myślę też, że może to być temat niedostępny dla ludzi z gorszą sytuacją życiową, bo mimo refundacji, to wciąż są ogromne koszty. Trudniej też, jeśli nie mieszka się w dużym mieście, bo jeśli np. trzeba dojechać godzinę do innego miasta, to ta logistyka i czas, który jest potrzebny, zdecydowanie się wydłuża. Jeśli już para zdecyduje się na in vitro, to naprawdę trzeba się jednak troszeczkę nakierować. Nie chcemy tego demonizować, ale po prostu pokazać, jak to wygląda w rzeczywistości.

Ania: Dużo wyrzeczeń nas to kosztowało. Tak naprawdę zniknęliśmy trochę na rok. Ale warto było. 

 

 

Tekst: Barbara Świerc
Fotografie: Hubert Multana