Wraz z przeprowadzką do Norwegii rozpoczęła nową przygodę – nauczyła się jeździć na nartach, zaczęła biegać w górach i spać w namiocie na łonie natury. Z zawodu jest lekarką, a swoją pracę łączy z pasją do biegów ultra i gór, które ma tuż obok. Rozmowa z Olą Narkowicz.


 

Jak zaczęła się twoja przygoda z bieganiem? Czy od samego początku były to biegi trailowe i górskie?

Jak byłam dzieckiem, przez jakiś czas trenowałam lekkoatletykę. Po studiach, z czystej ciekawości, wzięłam udział w kilku maratonach ulicznych. Spodobała mi się atmosfera biegania w tłumie, dlatego od czasu do czasu wracałam do tych startów. Sport, natura i góry zawsze były częścią mojego życia, choć nie wychowałam się w górach – dorastałam w Sopocie. Jednak wszystko zmieniło się po przeprowadzce do Norwegii. Zaczęłam spędzać coraz więcej czasu w górach, które miałam bardzo blisko. Uczyłam się tak naprawdę od początku – jak chodzić po wyznaczonych szlakach, czy spać w namiocie w outdoorze. Zaczęłam też jeździć na nartach, na biegówkach. Biegałam wtedy cały czas – ale bez żadnego zegarka. Zegarek pojawił się dopiero w czasach pandemii, kiedy poznałam mojego obecnego partnera, Sebastiana. Wcześniej, nie jestem w stanie powiedzieć, czy robiłam jakieś poważne przewyższenia, czy nie.

A kiedy pojawiły się starty w górach?

Podczas wycieczki trekkingowej w Alpach, zobaczyłam biegaczy z numerami startowymi i pomyślałam: „Ale super, wyglądają na naprawdę szczęśliwych. Ja też tak chcę”. To był moment, w którym zaczęłam poważniej myśleć o bieganiu w górach. Pożyczyłam od Sebastiana zegarek i inny sprzęt. Jednak, gdy startowałam w swoim pierwszym biegu w górach, miałam plecak trekkingowy i nie miałam zegarka, więc patrzyłam na znaki. Bardzo spodobało mi się to bieganie – przede wszystkim ze względu na społeczność. Spotkania z biegaczami i biegaczkami trailowymi były dla mnie ogromną wartością, zwłaszcza na początku mojej biegowej przygody w Norwegii. Nie oszukujmy się – w Norwegii nie jest łatwo nawiązać znajomości. Dzięki bieganiu poznałam ludzi, którzy podzielają moją pasję do outdooru i gór.

A czym jest dla ciebie outdoor?

To moment, gdy umysł naprawdę odpoczywa, szczególnie podczas biegu w górach. Wtedy wszystko inne znika – liczy się tylko to, gdzie postawić stopę, jak poradzić sobie z terenem. Nie myślisz o niczym innym, jesteś tu i teraz, bez zbędnych bodźców. Jesteśmy częścią natury, a to, co nas otacza, jest również częścią nas. Ludzie potrzebują kontaktu z przyrodą – skałą, błotem i ziemią. Chodzi o to, by wtopić się w nią, poczuć ją wszystkimi zmysłami, powąchać, doświadczyć jej prawdziwie.

A skąd właśnie pomysł na przeprowadzkę do Norwegii? Ze względów zawodowych – pracowałaś jako lekarka w Polsce?

Jako dziecko i nastolatka praktycznie nie wyjeżdżałam za granicę. Zawsze jednak słyszałam o fiordach i norweskiej naturze. Zanim się przeprowadziłam, spędziłam tu wakacje – i od razu spodobało mi się to. Czułam, że potrzebuję zmiany, także w kontekście mojej pracy jako lekarki. W przeciwieństwie do polskiej służby zdrowia, tutaj nie ma sztywnej hierarchii, a praca może wydawać się spokojniejsza.

Jak wyglądają twoje treningi, jak góry masz tak blisko?

Teraz trenuję już z zegarkiem, który bardzo mi pomaga – zwłaszcza w powrotach do domu, poprzez włączony track, ponieważ większość czasu biegam wieczorami, gdy jest już ciemno . Obecnie mam plan treningowy. Sebastian kiedyś powiedział: „Mogłabyś być lepsza, gdybyś trenowała według planu”. Pomyślałam: „Dobra, spróbuję”. Skontaktował mnie z Stianem Angermundem, z którym trenowałam przez jakiś czas. Teraz realizuję własny, wewnętrzny plan, który opiera się głównie na długich, wybieganych trasach, realizuję interwały w tygodniu (podbiegi pod górkę oraz na płaskim terenie). Staram się również robić jogę w ciągu tygodnia. Często biegam z naszymi pieskami – najczęściej to husky, który uwielbia biegać z nami. Dwa inne pieski to seniorki, które biegają w bardziej spokojnym tempie.

Dwa lata temu kupiłam bieżnię, bo czasami ciężko jest biegać po lodzie lub gdy jest silny wiatr. Kiedyś biegałam po lodzie, ale niestety skończyło się to zapaleniem ścięgna Achillesa, bo biegałam ciągle w kolcach. Dodatkowo teraz pogoda jest wyjątkowo ponura – zero słońca. W okresie zimowym między godziną 10:00 a 15:00 mamy go odrobinę. Moje ostatnie miesiące to głównie praca
i ciemność. Chodzę biegać, żeby poprawić swoje samopoczucie. Stałam się też ekspertką od biegania z czołówką – nocne biegi już mnie nie przerażają.

Jak motywujesz się do treningów? Jakie masz patenty na samodyscyplinę? 

Zawsze musi być jakaś dyscyplina – szczególnie kiedy na przykład zapiszesz się bieg – to warto realizować treningi i mieć pewien proces. To naturalne, że człowiek jest stworzony do ruchu i tego potrzebuje, zarówno dla ciała, jak i dla mózgu. Poddawanie się dyskomfortowi ma ogromny wpływ na nasz mózg, który łatwo wpada w rutynę. Generalnie uwielbiam ruch, a czasami czuję niepokój, gdy jestem w budynku, w pracy i chciałabym po prostu wyjść na zewnątrz. Niestety nie zawsze mam czas na 15-minutowy spacer. Czasami, gdy czujesz się zmęczona, warto zmusić się do tego ruchu – na przykład spaceru, nie tyle musi to być trening biegowy. Ciało powinno być w ruchu.

A jak podsumujesz swoje ostatnie starty? Szczególnie bieg TDS w ramach festiwalu UTMB (150 kilometrów, prawie 10 tysięcy metrów przewyższenia) – zajęłaś wtedy czwarte miejsce wśród kobiet. Gratulacje!  

To bardzo brutalny i techniczny bieg – start odbywa się w nocy, a na sam początek trzeba jeszcze długo czekać. Rok temu brałam udział w UTMB, ale przetarłam stopę, przez co ostatnie 18 km musiałam przerwać – ból był nie do zniesienia, prawie zemdlałam. Mimo to bardzo mi się podobało. Potem niestety nie zostałam wylosowana, dlatego wystartowałam w TDS. Podczas TDC miałam wsparcie na punktach, dlatego dla mnie był to też element społecznościowy. Najlepszy moment tego biegu jest po pierwszej nocy – rano wpadasz w stan medytacji, myślisz o różnych rzeczach i tylko biegniesz.

Jakie masz cele sportowe na 2025 rok?

Dzięki TDS zdobyłam kwalifikację na bieg UTMB, który bardzo chciałabym tym razem ukończyć – wiem jednak, że wszystko może się zdarzyć. Sezon rozpocznę start na Teneryfie, czyli Tenerife Blue Trail by UTMB na dystansie 110 kilometrów – trasa zapowiada się niezwykle ciekawie, z wymagającym przewyższeniem (6250 metrów do góry), a następnie stromym zejściem tylko w dół. Jestem ciekawa, jak zareaguje na to mój organizm – na bieg tylko do góry, a potem w dół.  Pod koniec czerwca czeka mnie też 50-kilometrowy bieg w ramach Marathon du Mont Blanc. Być może do kalendarza dołączą również lokalne zawody, które pomogą w przygotowaniach do głównych startów.

Gdybyś miała przekazać biegaczkom górskim, zaczynającym swoją przygodę z tym sportem, 3 najważniejsze rady, które potem pomogą im w rozwoju, co by to było?

Po pierwsze – po prostu czerpać radość z biegania, nie zatracić pasji i miłości do tego sportu.
Po drugie – nie narzucać sobie zbyt wiele. Nie patrzeć na osoby, które żyją z treningu, i nie zakładać, że można funkcjonować tak samo. Warto realistycznie ocenić swoje możliwości, uwzględniając pracę i inne obowiązki. Słuchać swojego organizmu, dopasować trening do siebie i swojego stylu życia.
Po trzecie – jeśli masz określony cel i wybierasz bieg, warto zacząć od krótszego dystansu. Nie rzucać się od razu na długie wyrypy, by uniknąć zniechęcenia. Stopniowo zwiększać dystanse i budować formę w sposób naturalny.

 

Ola Narkowicz – pochodzi znad morza, mieszka obecnie w małej wiosce norweskiej Vågstranda. W wolnym czasie biega i wędruje po okolicznych górskich szlakach, spędza czas z ze swoimi pieskami w naturze. Pracuje jako lekarz rodzinny.

 

 

Rozmawiała: Magdalena Bryś
Fotografia: archiwum własne Oli Narkowicz