Jedna decyzja potrafi zmienić wszystko. Dla niej to spontaniczny start w półmaratonie – bez snu, bez przygotowania, w wielkim mieście, które tylko utwierdziło ją w przekonaniu, że asfalt to nie jej świat. Kilka miesięcy później odkryła biegi górskie i od razu poczuła, że to jej miejsce. Tak zaczęła się pasja, która trwa do dziś. Rozmowa z Ewą Majer.


 

Jak zaczęła się twoja przygoda z bieganiem?

Moja przygoda ze startami rozpoczęła się w 2011 roku od Półmaratonu Warszawskiego. Gdy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że całe życie miałam w sobie nutę szaleństwa – pięć godzin jazdy samochodem, zero snu, a potem 21 kilometrów biegu, do którego w ogóle się nie przygotowałam. Prawda jest taka, że chyba po prostu chciałam wyrwać się z domu. Oczywiście bieg nie przypadł mi – to była prawdziwa mordęga. Po pierwsze, to było moje pierwsze tak długie wyzwanie biegowe, a po drugie… miasto. Nie lubię dużych miast, a to doświadczenie tylko mnie w tym utwierdziło. Jednak każda przygoda czegoś uczy, i już wtedy wiedziałam, że bieganie uliczne nie jest dla mnie. Kilka miesięcy później spróbowałam czegoś zupełnie innego – wystartowałam w zawodach trailowych. Już na samym starcie czułam, że to moje miejsce. Bieg rozpoczynał się gdzieś u podnóża Pilska. Teren, góry i natura – prawdziwa bajka dla mnie. Dziś to wydaje się oczywiste, ale wtedy, 16 lat temu, nawet nie wiedziałam, że istnieją zawody biegowe w górach.

Czyli pojawiły się góry.

Kolejnym wyzwaniem, które podjęłam, był półmaraton Bieg na Jawornik (niecałe 900 m n.p.m.) w Złotym Stoku. Trasa była przepiękna – dokładnie taka, jaką lubię. Wykręciłam tam swój najlepszy czas: 1 godz. 32 min, co było dla mnie niespodzianką, bo pobiegłam szybciej niż na płaskim asfalcie. Jak na nowicjusza – wynik zaskakująco dobry. To właśnie wtedy po raz pierwszy poczułam ogromną miłość do biegania, dodatkowo połączoną z niesamowitą satysfakcją. Od tego momentu wszystko potoczyło się błyskawicznie. Miesiąc później wystartowałam w swoim pierwszym maratonie górskim, a tydzień po nim przebiegłam swoją pierwszą setkę w górach.

Kilometry nie mają dla mnie większego znaczenia – jeśli na zawodach okaże się, że ze 100 km zrobiło się 108, nawet tego nie zauważam. Totalnie się wyłączam, nie patrzę na zegarek. Zresztą dopiero od roku biegam z zegarkiem, wcześniej przez lata startowałam i trenowałam bez niego. Dla wielu może się to wydawać dziwne – jak można trenować bez kontroli? A jednak można! Organizm uczy się słuchać siebie, a z czasem dochodzisz do takiej perfekcji w bieganiu „na czuja”, że zegarek staje się zbędny, a wręcz irytujący. Oczywiście technologia idzie do przodu i nie ma nic złego w korzystaniu z niej, jeśli kogoś motywuje i pomaga mu w rozwoju. Dla mnie jednak największym wsparciem jest natura. To właśnie w lesie i w górach czuję prawdziwą moc. Już jako dziecko marzyłam, by zamieszkać w szałasie w lesie. W sumie niewiele się w tej kwestii zmieniło (śmiech).  Tam jest mój dom, gdzie bije moje serce – a las i góry kocham bezgranicznie.

Jesteś mistrzynią Polski na długim oraz ultra dystansie. Czy pamiętasz swój pierwszy ultramaraton? Jakie emocje ci towarzyszyły?

Mój pierwszy ultramaraton przebiegłam we wrześniu 2011 roku – był to Bieg 7 Dolin na dystansie 100 kilometrów. Jak widać, w jednym roku zrobiłam wszystko… a raczej w pół roku. Emocje? Oj, były! Jestem bardzo emocjonalną osobą, ale w pozytywnym sensie. Pamiętam radość, bo nie wiedziałam, czego się spodziewać, jak to zniosę, ale zbytnio się tym nie przejmowałam. Może dlatego, że jestem optymistką. Nie rozmyślam, nie planuję, po prostu staję na starcie i biegnę. Kiedy zaczynałam biegać, miałam trudny okres w życiu, a ja ratowałam się tym bieganiem. Gdyby nie ta pasja, nie wiem, gdzie bym teraz była. Jedno wiem na pewno – bieganie odmieniło moje życie. Dało nadzieję, siłę i sens.

Jak wyglądają teraz twoje treningi?

Zawsze biegałam jak słaby amator – za mało, nieregularnie i tylko dla przyjemności. Skąd zatem takie wyniki? To dobre pytanie, bo nawet ja nie znam na nie odpowiedzi. Trochę z talentu, a reszta to składowa mojego charakteru: upartość, zawziętość i to, co wyniosłam z dzieciństwa – zawsze dokończ pracę, którą zaczęłaś, bo w przeciwnym razie wszystko, co zrobiłaś do tej pory, pójdzie na marne. Z biegiem lat nauczyłam się bardziej szanować swoje zdrowie i doszłam do wniosku, że wcale nie muszę przebiec 500 km na raz. Do niczego mi to nie jest potrzebne. Znalazłam radość życia i mam ją w sobie. Nie muszę już niczego nikomu udowadniać, a tym bardziej sobie. We wszystkim powinien być balans.

Jak motywujesz się do treningów? Jakie masz patenty na samodyscyplinę? 

Nie potrzebuję motywacji. Po 2-3 dniach organizm sam domaga się biegania, więc wychodzę wtedy, zaspokajając swoją potrzebę. A jeśli chodzi o samodyscyplinę, to jest to coś, co mam w sobie od zawsze. Samodyscyplina zaczyna się od myśli – najpierw pojawia się ta myśl, a potem działanie. Jeśli nie dopuścimy do głosu lenistwa, a zaplanujemy trening… wtedy po prostu się ubieramy i wychodzimy. Taka prosta zasada. Zawsze można się dodatkowo zmotywować kilkoma słowami, zależnie od tego, na czym nam zależy. Dla jednego to będzie strata 500 kalorii, dla innego lepszy sen, a ktoś inny może wyobrażać sobie siebie bijącego życiówkę. Ważne jest to „tu i teraz”. Bez odkładania na później. Jest jeszcze jedna metoda, którą stosuję, gdy naprawdę mi się nie chce biegać – ubieram się w strój do biegania i idę na spacer. Po jakimś czasie zaczynam truchtać… po prostu, dla zabawy. Bardzo często spacer kończył się kilkoma kilometrami dobrego biegu. Polecam!

Jak łączysz życie prywatne z intensywnymi treningami?

Gdy mam dużo na głowie, dzień był stresujący lub coś nie szło po mojej myśli, czuję ogromną potrzebę wyjścia na trening. Może wynika to z faktu, że zalążek mojej biegowej pasji zaczął kiełkować właśnie w trudnych momentach życia. Tak nauczyłam swój organizm radzić sobie ze stresem, rozładowywać negatywne emocje, a nawet nadmiar energii. To pokazuje, że można świadomie kształtować swoje nawyki – wystarczy silna potrzeba, impuls, który daje początek nowym połączeniom w mózgu. Później to one same kierują naszymi wyborami i działaniami. To moja teoria, oparta na własnym doświadczeniu i obserwacjach. Naukowcem nie jestem, więc mogę się mylić.

I jak się zmieniało się twoje nastawienie do treningów?

Na przestrzeni lat moje podejście do treningów niewiele się zmieniło – nadal na pierwszym miejscu stawiam zdrowie i przyjemność z biegania. Dopiero potem liczą się wyniki i wygrane. Nie ukrywam jednak, że sama meta ma dla mnie ogromne znaczenie. Czasem muszę walczyć ze swoją „mocną głową”, bo ona nie umie odpuszczać. Nawet gdy jedna noga odmawia posłuszeństwa, głowa szepcze: „Masz jeszcze drugą… dasz radę!”. I faktycznie – nieraz kończyłam ultramaraton, biegnąc na przysłowiowej jednej nodze, a drugą jedynie się podpierając.

Na treningach podchodzę do tego inaczej – jeśli pojawia się problem, po prostu odpuszczam, nie szukam wymówek i pozwalam sobie na ciszę. Ale na zawodach mój umysł jest niesforny. Dlatego tak bardzo cenię stan, w którym mogę się całkowicie wyłączyć podczas biegu. Wtedy odcinam się od podszeptów głowy i natrętnych myśli. Uwielbiam ten moment – błoga cisza, a ja przenoszę się w inny wymiar, jakby poza czas i przestrzeń.

Każdy mój dzień jest intensywny – w pracy ciągle na nogach, zero siedzenia. Bywa, że wracam tak zmęczona, że nie mam już siły na trening. Dodatkowo mam tendencję do brania na siebie zbyt wielu obowiązków, przez co trenuję mniej niż bym chciała. Staram się jednak zachować równowagę – zarówno w życiu prywatnym, jak i biegowym. W sezonie robię jedno dłuższe roztrenowanie (około trzech tygodni na zakończenie sezonu) oraz dwa-trzy krótsze (około 10 dni), w zależności od tego, jak bardzo tego potrzebuję.

Nie ukrywam jednak, że dłuższa przerwa to dla mnie wyzwanie. Po dwóch tygodniach zaczynam czuć „ból serca” i zdarza się, że mimo wszystko wychodzę pobiegać, choćby na chwilę. To, proszę państwa, stan uzależnienia – i nie bójmy się tego powiedzieć! Wszyscy, którzy biegają regularnie od dłuższego czasu, są w pewnym stopniu uzależnieni. Działa to podobnie jak nałóg – jeśli nie dostarczasz bodźca, czujesz się źle. Na szczęście, jeśli nie przesadzamy, to nasze uzależnienie może wyjść nam tylko na zdrowie.

Pięknie opowiedziałaś o tym. Jakie masz cele sportowe na najbliższe lata? I jak podsumujesz ostatnie?

Przez wszystkie lata, w których startowałam, nie miałam takiego sezonu biegowego, żeby nie stanąć na podium. Zazwyczaj jestem na pudle, a jeśli się nie zgubię, to jest spora szansa, że zajmę wysokie miejsce. Oczywiście, mój poziom biegowy nie jest teraz wysoki, ale powoli staję na nowo. Każdy w życiu ma czasem chwile, że stoi na zakręcie – to naturalne. Nie zawsze da się być najlepszym i każdy kiedyś musi ustąpić miejsca innym. Ja nie mam z tym problemu. Żyję tu i teraz. Cele na najbliższe lata musiałabym zaplanować, bo takowych na razie nie mam. Mogę jednak zdradzić, że w tym roku planuję 3 lub 4 starty za granicą, oczywiście biegi ultra. Reszta to zawody w Polsce.

Gdybyś miała przekazać biegaczkom górskim, zaczynającym swoją przygodę z tym sportem, 3 najważniejsze rady, które potem pomogą im w rozwoju, co by to było?

Zawsze słuchaj swojego organizmu. On jest najlepszym trenerem, jakiego możesz mieć. Nigdy nie rób nic wbrew sobie. Jeśli czujesz, że chcesz coś zrobić inaczej, po swojemu – miej odwagę, działaj!
Unikaj przetrenowania. Lepiej być niedotrenowanym niż przetrenowanym. Dbaj o regenerację i zdrowie – życie masz tylko jedno. Chyba że jesteś kotem.
Zwracaj uwagę na swoją dietę – według mnie jest ona ważniejsza niż trening. Jedz zdrowo i pamiętaj o suplementacji.

 

Ewa Majer – wielokrotna zwyciężczyni biegów górskich na ultra dystansie, medalistka Mistrzostw Polski biegająca w barwach La Sportiva Polska.

 

 

Rozmawiała: Magdalena Bryś
Fotografia: Piotr Dymus