Miała kiedyś zapędy artystyczne, kochała modę – tylko jak sama mówi wychowywała się w czasach, w których nie było aż takich perspektyw. O życiu, rodzinie, sukcesach i porażkach… pasjach, marzeniach i kobietach na szczycie. W roli głównej Ewelina Wiercioch.
Co robisz na co dzień, czym się zajmujesz, jak żyjesz?
Zajmuję się szeroko pojętym tematem gór (śmiech). Prowadzę małą rodzinną firmę „TAMiTU Tatry” z moim mężem. Pomagają mi też trochę siostra i tata. Od niedawna prowadzę także projekt kobiecy „Kobiety na Szczytach” razem z koleżanką Anetą Waksmundzką.
Na czym polega Wasza działalność?
Głównie organizujemy wyprawy w góry. Na razie jesteśmy skoncentrowani na Tatrach, ale myślimy także o wyjazdach zagranicznych, bo Tatry stają się niestety coraz „mniejsze”, a my potrzebujemy więcej przestrzeni. Pracujemy przez cały rok, teraz sezon jest dosyć mocno wydłużony. Prowadzimy klientów dosłownie wszędzie, gdzie sobie zamarzą. W zimie głównie koncentrujemy się na skitourach, kochamy je! Unikamy natomiast chodzenia „z buta”, które w zimie jest dla nas zbyt męczące, mając wybór (tak jest obecnie), stawiamy po prostu na narty. Oczywiście też dużo trenujemy, bo żeby pracować na wysokim poziomie, musimy utrzymywać się w doskonałej kondycji. Dodatkowo pracujemy społecznie w TOPR, aby móc spełniać wymogi i utrzymać status pełnoprawnego członka. Sprawia nam to też ogromną przyjemność. Kiedy o tym myślę, to moje życie jest takie trochę dwustronne. Z jednej strony oprowadzam ludzi po górach, a z drugiej im pomagam. A w międzyczasie… jestem żoną i matką. Jak każdy człowiek muszę ogarniać sprawy domowe, życiowe. Ugotować obiad, pogadać z córką (śmiech).
A jak uważasz z perspektywy czasu… czy Twoja rodzina ucierpiała w jakiś sposób przez wasz specyficzny tryb życia?
Rodzina na pewno nie ucierpiała i uważam, że to jest kwestia organizacji, odpowiedniego poukładania sobie wszystkiego, a także dobrych wyborów w danym momencie życia. Na przykład kiedy moja córka miała 2 czy 3 lata dostałam propozycję od Polskiego Związku Himalaizmu, aby uczestniczyć w Wyprawach Kobiecych i wyjeżdżać w Himalaje. Byłam na kilku zgrupowaniach w Morskim Oku, które miały na celu nas zintegrować, i docelowo stworzyć grupę kobiet, która będzie wyjeżdżała w góry wysokie. Dobrze mi szło, to był czas, kiedy w górach byłam bardzo dobra, dużo się wspinałam w zimie. Natomiast patrząc przez pryzmat mojej rodziny, opieki nad małym dzieckiem, to nie był najlepszy moment i ostatecznie zrezygnowałam z tego projektu. Ale dalej intensywnie realizowałam się w Tatrach wiedząc, że jest to po pierwsze bezpieczniejsze, a po drugie nie będzie miało negatywnego wpływu na moją relację z córką.
Macie z twoim partnerem wspólną pasję, więc doskonale się nawzajem rozumiecie. Myślisz, że udałoby Ci się tak wiele osiągnąć i zrealizować tak wiele planów, gdyby wasze światy się różniły?
Bardzo dużo osiągnęłam będąc singielką. Kiedy moje pierwsze małżeństwo się zakończyło, miałam ogromną motywację do działania. To w tamtym czasie złożyłam papiery do TOPRU, zostałam przewodniczką, instruktorem wspinania i narciarstwa wysokogórskiego. W zasadzie wtedy zdobyłam większość kwalifikacji górskich. Uważam zatem, że obecność partnera nie jest niezbędna do osiągania sukcesów choć oczywiście wsparcie bardzo pomaga. Moje działania są bardzo czasochłonne i często nie ma mnie w domu. Nie dałabym rady być z mężczyzną, który nie rozumiałby specyfiki tej pracy i chciałby mnie „usadzić” w domu.
Rozwiedziona kobieta z dzieckiem, pracująca w wysokich górach… Wydaje się, że to musiał być naprawdę trudny okres w Twoim życiu. To tym bardziej niesamowite, że nie tylko się nie załamałaś, ale starałaś się w pełni realizować.
Tak, dokładnie był bardzo trudny. Przyznam, że nie chcę do tego wracać. Na pewno góry trzymały mnie przy życiu. To była moja odskocznia. Często też podkreślam przy okazji różnych spotkań i rozmów, że moja główna działalność wspinaczkowa zaczęła się podczas ciąży i rozkręcała się po urodzeniu dziecka. Nie miałam zamiaru zrezygnować po porodzie. Wręcz przeciwnie. Ciąża mnie tak zmotywowała, że to właśnie wtedy zaczęła się moja mocna aktywność górsko-wspinaczkowa. Także trochę nietypowo (śmiech).
Masz tak, jak to sobie ułożyłaś. Nie inaczej.
Zgadza się. Macierzyństwo mnie napędza. Od początku, i tak zostało praktycznie do dzisiaj, wszędzie zabierałam dziecko. Oczywiście, moje nad aktywne działanie górskie było odbierane jako olewanie domu, rodziny. Byłam postrzegana jako turbo egoistka, która skupia się wyłącznie na górach. Tylko, że ja jestem osobą, która nie potrzebuje afiszować się na social mediach czasem spędzanym z dzieckiem. Zresztą moja córka nawet sobie tego nie życzy. Role, które pełnię są dobrze poukładane i pasują do siebie, czego potwierdzeniem jest moje obecne szczęśliwe życie, fantastyczna relacja z córką, która zresztą także trochę chodzi po górach. Czasami z zewnątrz coś może wyglądać inaczej niż w środku, pozory mogą mylić.
Taka bezpodstawna krytyka, tzw. rzucanie „kłód pod nogi” spotykały Cię bardziej ze strony kobiet czy mężczyzn? Niejednokrotnie jest tak, że kobieta kobiecie potrafi…
Też dowalić niestety, i tak było. Często byłam negatywnie oceniania zarówno przez kobiety, jak i przez mężczyzn ze środowiska górskiego. Słowa krytyki płynęły głównie z jednego powodu. Żyjemy w patriarchalnym rejonie, gdzie kobieta ma bardzo ściśle określoną rolę i miejsce. Dlatego mój obecny związek z mężem jest czasami krytykowany, bo jest „zbyt” partnerski i dużo robimy razem.
A jakie są kobiety z Zakopanego, z Podhala?
Mogę opisać kobiety działające w górach, bo z takimi mam głównie kontakt. Na pewno są bardzo silne, mocne, niezależne. Mają potrzebę realizowania się, a także rywalizowania. Czasem mam wrażenie, że niektóre kobiety tutaj tracą kobiecość, podążają za wynikami, zdobywaniem kolejnych sukcesów, a niekiedy chęcią zrównania się z mężczyznami. „Góralice” są twarde, nie dają sobie dmuchać w kaszę, zresztą jak wszyscy tutaj. Mocno stąpamy po ziemi, nie mamy raczej jakiś górnolotnych wyobrażeń na temat życia. I chyba też nie potrafimy gadać ze sobą na typowe babskie tematy, czyli o kosmetykach, facetach, modach, czy nowych dietach…
Tu się żyje życiem?
Tak. Nas zresztą nie bardzo cała ta reszta obchodzi. Ja często chodzę z klientkami, więc przy okazji chętnie słucham o jakiś modowych czy kosmetycznych nowościach, ale przyznam, że nie jestem w stanie się w to bardziej zagłębić, funkcjonuję w innej rzeczywistości. Dlatego raczej rozmawiamy o tym, co aktualnie robimy, o treningu, o górach.
Ale Ty lubisz jednak taką kobiecość, lubisz wrócić z gór i pomalować paznokcie?
Tak, i muszę przyznać, że to zasługa mojego aktualnego męża, wcześniej rzeczywiście byłam takim babo-chłopem. Nie da się ukryć, że sylwetka się zmienia jak człowiek regularnie trenuje. I wiesz, byłam taka… zresztą dalej podobno chodzę… tak, że się ziemia trzęsie (śmiech). Mój mąż nalegał, żebym spróbowała być bardziej kobieca, subtelniejsza. Zwracał mi delikatnie uwagę, nie negowałam tego i zaczęłam się trochę zmieniać. Zresztą ja zawsze lubiłam fajne ciuchy, dobrze się ubrać. Tylko, że w Zakopanem głównie chodzimy po górach… Ale po powrocie ubieramy się „po ludzku” i gdzieś wychodzimy, i wtedy znajomi z nas żartują, że idzie Ewelinka z Grzesiem ładnie ubrani (śmiech).
Ale teraz ten outfit sportowy jest taki kolorowy i naprawdę można w nim dobrze wyglądać.
No tak, ale jak się chodzi w tym cały czas… to potem po prostu masz ochotę się normalnie ubrać. Kiedyś lecieliśmy wspinać się na Sycylię ze znajomymi z Poznania. Oni są adwokatami, więc na co dzień ubierają się zupełnie odmiennie niż my, przewodnicy górscy. Spotkaliśmy się na lotnisku – my elegancko ubrani, z walizeczkami (ja nawet po wizycie u kosmetyczki!), a oni z kolei na sportowo, z plecakami. Tak więc zależy, kto z czego „wyskakuje”.
To jest właśnie ta, tak ważna dla każdego potrzeba zmiany…
Dokładnie, dlatego ja co chwilę jeżdżę do Krakowa na weekend. Po pierwsze, żeby zobaczyć trochę inne twarze, niż te zakopiańskie, a po drugie, żeby przewietrzyć głowę i mieć okazję ubrać jakąś fajną szmatę, no bo ileż można!
Jak myślisz, jaka byłaby nowo przyjęta do szeregów TOPRu dziewczyna? Uważasz, że na tyle przetarłaś szlak, że byłoby jej łatwiej?
Myślę, że tak. Ten temat jest już trochę oswojony, więc jeśli miałaby predyspozycję to odbywałoby się to dużo bardziej spokojnie, zarówno jeśli chodzi o sam proces rekrutacji, jak i od strony medialnej. Na pewno nowa dziewczyna przeszłaby to delikatniej… ale szczerze mówiąc, jak na razie nie ma zbyt dużego zainteresowania ze strony dziewczyn. Na razie jestem ja i Kasia, jesteśmy we dwie.
Na szlakach zachowanie płci pięknej uległo pozytywnej zmianie? Bo jak wszyscy wiemy, legendy i żarty na ten temat się nie kończą…
Na pewno zwiększyła się ilość kobiet na szlakach, ostatnio widuję je nawet częściej, niż mężczyzn. Są bardzo aktywne, chcą się rozwijać. Także „Kobiety napierają”!
Zostałaś kiedyś pozytywnie zaskoczona przez kobietę, że zachowała zimną krew w momencie, w którym niejeden facet nie dałby rady?
Obecnie bardzo dużo pracuję z kobietami. Zdarzają się być rzeczywiście twarde, ale mimo wszystko ciągle są za bardzo wycofane, niezdecydowane i bywa, że rozczulają się za bardzo nad sobą. Wmawiają sobie w kółko „nie wiem czy dam radę”, „a jak to będzie”, „czy dam radę zjechać”. Trzeba je często mocno przekonywać, zwłaszcza na początku, bo jeśli już się wkręcą, to świetnie dają sobie radę. Kiedy jednak za bardzo „marudzą”, ja bywam szorstka, muszę je motywować. W górach nie można sobie pozwolić na zbyt wiele słabości i rozczulanie się nad sobą. Wydaje mi się, że taka intensywna motywacją często jest kobietom potrzebna.
Jak uważasz, z czego wynika brak pewności siebie u kobiet?
Ze środowiska, w którym funkcjonują, także często z ich beznadziejnych małżeństw. W konsekwencji, nawet kiedy próbują się z nich wyrwać, to nie do końca są na tyle twarde, żeby sobie z tym poradzić. Kobiety lubią być cały czas prowadzone bo mają wówczas (nieraz złudne) poczucie bezpieczeństwa. Żyjemy w kraju, gdzie kobieta nadal ma mało do powiedzenia, a jej rola jest dosyć mocno określona. Ile można walczyć i starać się, aby ktoś Cię zauważył? W którymś momencie po prostu odpuszczasz i dalej robisz swoje.
Zdarzyło Ci się pracować z dziewczynami, które miały tylko oczekiwania, a niewiele dawały z siebie?
Niestety tak, ale z takimi osobami po prostu szybko się żegnam. Mam zasadę, że pracuję w górach wyłącznie z ludźmi, z którymi lubię przebywać. Zakończyłam współpracę z jedną dziewczyną, której zależało na zdobywaniu kolejnych szczytów tylko po to, żeby zrobić zdjęcia i chwalić się tym całemu światu, a to zdecydowanie nie jest mój styl chodzenia. Ja jestem w górach, bo sprawia mi to radość, a zdobywanie szczytów to taka nagroda za wysiłek. Nawet jeśli się nie uda gdzieś dotrzeć, to i tak czerpie z tego przyjemność.
Kiedy widzisz zupełnie nieprzygotowaną kobietę na szlaku, to…?
Jestem w górach już od tylu lat, tak dużo widziałam, że najczęściej po prostu nie reaguje. Jeszcze jakiś czas temu zdarzało mi się zwrócić delikatnie uwagę, ale zawsze spotykało się to z nieprzyjemną odpowiedzią, w najlepszym wypadku ze wzruszeniem ramionami. Mam wrażenie, że Polacy, bez względu na płeć, nie potrafią przyjmować konstruktywnej porady osoby bardziej doświadczonej, buntują się dla zasady. To jest fatalna cecha. Generalnie, jeśli ktoś jedzie kolejką, czy idzie na spacer na przykład do Morskiego Oka, to może się ubrać, jak chce. Też nie ma co przesadzać, ja także czasami z grupą do Doliny Kościeliskiej idę w jeansach. Ale są pewne miejsca, gdzie trzeba być po prostu przygotowanym. Niestety w Polsce wciąż obserwuję bardzo duże braki w tej kwestii, i ten problem w zasadzie rośnie, bo coraz więcej amatorów rusza na wymagające szlaki. Zwykle dominują dwie skrajności, albo ludzie są zupełnie nieprzygotowani, albo wręcz przestylizowani. Buty zimowe w lecie, a letnie w zimie…
Co sądzisz o dzieciach w górach?
Ja z moją Ola byłam pierwszy raz w górach, kiedy miała około 2 miesiące, czyli jak tylko mogłam ją nosić na plecach. Było to w zimie, na skitourach. Natomiast wszystko zależy od tego, jak rodzic czuje się w górach, bo jeżeli sam nie jest doświadczony, to zabranie dzieci w góry jest nieodpowiedzialne. Ale umówmy się, większość dolin, typu Chochołowska czy Kościeliska, nie są ekstremalnymi miejscami… Można tam spokojnie zabrać dzieciaki na spacer. Ale niestety obserwuję też trend wśród rodziców, mających bardzo dużą potrzebę realizowania się ze swoimi dziećmi, pokazywania tego na Facebooku czy Instagramie. Zabierają dzieci w miejsca, w które ja mojej córki na pewno bym nie wzięła, ze względu na stopień trudności szlaku, jego duże oblężenie, a jak do tego dodamy małe umiejętności rodzica, to trochę kusimy los… A wszystko można przecież robić z rozsądkiem, nawet w Tatrach jest wiele łatwiejszych i bezpieczniejszych szczytów. Zresztą nie musimy jeździć koniecznie w Tatry, możemy wybrać Gorce, Pieniny, w Polsce mniejszych pasm górskich nie brakuje. Naprawdę wystarczy dostosowywać wycieczki do naszych umiejętności.
a twierdzenie, że nie da się pojechać z dziećmi w góry jest raczej leniwym wytłumaczeniem.
Czy góry są dla wszystkich, a jeśli nie, to dla kogo?
Nie uważam, że góry są dla wszystkich. Uważam natomiast, że obecnie uległy za dużej komercjalizacji poprzez różne fora, grupy, social media, i to jest bardzo niekorzystne zjawisko. W tym wymiarze się „popsuły”. Uważam, że to miejsce dla ludzi, którzy kochają przyrodę i przestrzeń, którzy wiedzą po co w nich są. Oczywiście to bardzo pozytywne, że coraz większa grupa ludzi chce się ruszać. Jednak szkoda, że ta coraz większa grupa osób jest często nieprzygotowana, wybiera dla siebie zbyt ambitne wycieczki, stwarzając tym samym zagrożenie sobie i innym.
Jak sobie radzisz z emocjami podczas akcji? Każdy z nas ma wrodzoną wrażliwość. Jak jest z tym u Ciebie? Wracasz myślami do tych wydarzeń, przeżywasz je, mają one na Ciebie jakiś wpływ?
Kiedyś wydawało mi się, że nie jestem jakoś specjalnie wrażliwa. Na pewno do działań w górach podchodzę profesjonalnie, nie pracuję emocjami. Często działam mechanicznie. Muszę jednak przyznać, że rzeczywiście doświadczamy na co dzień ogromnej ilości strasu. Zarówno jako przewodnicy, jak i ratownicy, cały czas mamy kontakt z ludźmi i z różnymi trudnymi sytuacjami, i ciężko sprawić, żeby to się nie odbiło na naszym zdrowiu. Mimo, że powinnam się tego spodziewać, po paru latach byłam zaskoczona, kiedy w pewnym momencie po prostu zupełnie się rozsypałam. Miałam wrażenie, że doskonale sobie radzę i ten problem mnie nie dotyczy, a nagle przyszedł moment takiego totalnego tąpnięcia. Przeżyłam go jesienią zeszłego roku, dlatego obecnie próbuję przemodelować swoje życie. Wydaje mi się, że każdy, kto na co dzień działa w tak ekstremalnych warunkach, i pod tak dużym stresem, musi mieć jakąś odskocznię.
Wracasz czasem myślami do osób, których uratować się nie udało?
Nie, zamykam to zupełnie. Chociaż… Czasami wracam myślami do mężczyzny, którego ratowaliśmy rok temu, poparzonego podczas burzy pod Giewontem. Był to dla mnie rzeczywiście szok. Cała ta sytuacja była bardzo trudna. Dziś już o tym nie myślę. Pewne rzeczy po prostu musimy sobie przepracować.
Pracujecie z psychologiem?
Nie bardzo. Nie regularnie.
Takiej odpowiedzi się spodziewałam…
E: Tutaj każdy radzi sobie sam, jak umie. Ja także.
Siła charakteru?
Tak, po prostu każdy dąży do tego, żeby samemu sobie radzić z emocjami. Jak rozmawiam z niektórymi Kolegami, to wydaje mi się, że w pewnym momencie każdy ma kryzys.
Lubisz ryzyko?
Przed moją działalnością w TOPRze bardzo chętnie podejmowałam się ryzykownych akcji, co doprowadzało mojego męża do wściekłości. Miałam dosyć mocno przesuniętą granicę ryzyka, wręcz uwielbiałam ekstremalne sytuacje. Dzięki TOPRowi jestem dużo spokojniejsza, bo widzę, czym to się może skończyć. No i z wiekiem postanowiłam trochę ”usiąść” na tyłku.
Czy to, że Twój tata pracuje w TOPRze miało wpływ na to, jak byłaś postrzegana? Ciężko Ci było przebić się przez jego pryzmat?
Myślę, że nie. Nie ma to żadnego wpływu. Problem zaczął się, kiedy poprosiłam Go żeby był moim członkiem wprowadzającym. Większość osób uważała, że gdyby nie on, to nie dostałabym się do TOPRu. Procedura wymaga dwóch członków wprowadzających, i faktycznie poprosiłam tatę, żeby był jednym z nich. Było to dla mnie naturalne, zwyczajnie chciałam jemu i sobie sprawić przyjemność. Ale wtedy zarzucono mi, że gdyby nie ojciec to… nie znalazłabym dwóch wprowadzających. Oczywiście nie jest to prawda, bo w TOPRZe jest zupełnie normalne, że ojcowie, wujkowie, bracia wzajemnie sobie pomagają. Na tej samej zasadzie czasami postrzegane są moje wyjścia w góry z mężem. Podobno gdyby nie Grzesiek, to ja bym nic nie umiała.
Czyli Ty wspinasz się z mężem… nie mąż z Tobą?
Dokładnie tak (śmiech). A raczej MY wspinamy się razem! I wzajemnie się od siebie uczymy. Ja jestem lepsza w jakiejś dziedzinie a Grzesiek w innej. Uzupełniamy się i nie rywalizujemy ze sobą.
W czasie organizowanych przez Was wypraw odkryłaś jakieś szczególne talenty u kobiet? Coś Cię pozytywnie zaskoczyło?
Bardzo lubię pracować z kobietami od początku, od kompletnego nowicjusza. Mam kilka takich dziewczyn, które prowadzę, trenują zgodnie z moim planem. To jest dla mnie ogromna satysfakcja, kiedy widzę jak się rozwijają, mają coraz lepszą kondycję, często też doradzam im, co mogą jeszcze robić same w domach. Pracowałam z taką bardzo fajną, skromną dziewczyną, trochę okrągłą, z lekką nadwagą. Poznałyśmy się rok czy dwa lata temu, pamiętam, że powiedziałam jej wprost „dziewczyno, może byś zrzuciła kilka kilogramów i zaczęła lekko budować kondycję”. Nie obraziła się na mnie (: Wręcz przeciwnie, wzięła się mocno za siebie, trochę zrzuciła i sporo poprawiła kondycję, podeszła do sprawy ambitnie. Zrobiła ze mną w ubiegłym roku 3 szczyty z Korony Tatr i jestem z niej niesamowicie dumna, bo widzę, że się zawzięła, sprawia jej to przyjemność, a przy okazji wzrasta jej pewność siebie.
Po kim Twoja córka ma duszę artystyczną?
Nie wiadomo (śmiech). A tak na poważnie, to ja miałam kiedyś zapędy artystyczne, kochałam też modę, tylko wychowywałam się w czasach, w których nie było aż takich perspektyw. Mój pragmatyczny ojciec przekonał mnie, że ekonomia i konkretny zawód jest najważniejszy w życiu. I tym sposobem kilka lat pracowałam w biurach rachunkowych. Dzisiejszy świat daje dzieciom ogromne możliwości rozwoju, dlatego wspieram Olę w tym co robi. Cieszę się, że ma takie ciekawe zainteresowania. W mojej rodzinie mamy kilka uzdolnionych osób. Co więcej, większość rodziny jest leworęczna, a mówi się, że leworęczni są artystami (śmiech). No ale generalnie gdzieś w genach to jest.
Tworzycie coś aktualnie?
Tak… (śmiech). Razem z moją koleżanką Anetą Waksmundzką stworzyłyśmy projekt „Kobiety na szczytach”. Postanowiłyśmy podzielić się naszą wiedzą i doświadczeniami z innymi kobietami, wzajemnie się wspierać, motywować i realizować marzenia. Organizujemy także aktywne campy dla Kobiet w górach.
Jak zrodził się ten pomysł?
Wiele osób, w tym mój mąż, twierdziło, że pod moim wpływem dużo dziewczyn zaczęło się zmieniać. Postanowiłam wykorzystać swój silny charakter, żeby pomagać i inspirować kobiety. A góry sprzyjają różnym rozmowom, pomagają ludziom się otworzyć.
To prawda.. nie ma lepszego miejsca.
Nie ma. W górach, nie ważne jakich, po prostu fajnie, luźno się gada. Ludzie się zmieniają, otwierają się na innych, oczyszczają głowę, następuje zupełny reset od miasta, od pracy.
Masz przyjaciółki? Czy obracasz się w bardziej męskim gronie?
Faktycznie mam więcej kolegów. Miałam przyjaciółki, natomiast nasze drogi trochę się rozeszły, bo każda z nas robi coś innego. Ale mam bardzo dużo dobrych koleżanek.
Kobiety otwierają się przed Tobą?
Tak, bardzo często… Czasem jest tak, że po dwóch dniach wspólnej pracy w górach zaczynają opowiadać mi swoje historie. Coś na zasadzie odblokowania i oczyszczenia się. A ja bardzo wchodzę w ich emocje i to jest moja duża wada. Czasami wiem, że ona nie da rady wyjść na jakiś szczyt, ale ja mam ogromną potrzebę wprowadzenia ją… tak żeby jej poczucie własnej wartości wzrosło. Żeby nie czuła, że znowu coś jest nie tak. Mam świadomość, że czasem robię coś czego nie powinnam robić. Grzesiek się nieco na mnie złości, że za bardzo się angażuje. Zwraca mi uwagę, że powinnam spojrzeć na to zdroworozsądkowo jako przewodnik, ale czasem po prostu wiem, że w taki sposób mogę pomóc, że one tego potrzebują. Właśnie wtedy najczęściej dziewczyny się otwierają. A propos przyjaźni… w sumie to niektóre moje Klientki są obecnie moimi przyjaciółkami.
Jak poradziłaś sobie z wypadkiem, który Cię spotkał. Ta historia jest nieprawdopodobna, trudno sobie coś takiego wyobrazić.
Przyznam, że na początku był dramat. Mam taką zasadę, ze jak coś mi się przydarzy to staram się nie generować lęków, tylko od razu wracać… więc szybko zaczęłam chodzić po górach… chodzić, chodzić, chodzić… z mężem, za mężem. Łaziłam jak on szedł do pracy.. żeby po prostu się oswajać. Początki były ciężkie. To była długa, kliku miesięczna droga, żeby się z tego otrząsnąć. Nawet nie sądziłam, że to tak na mnie wpłynie. Pomógł mi też psycholog.
…i góry?
…i góry!
rozmawiała: S.W.
fotografia: M. Dratwa