Wyprowadziła się z Warszawy i zamieszkała w Beskidzie Sądeckim, by być bliżej gór i biegać tam nie tylko w weekendy. O zmianach w życiu i czym jest nadal dla niej bieganie – o tym w rozmowie z Martą Dębską.


 

Marta, chyba już ci kiedyś opowiadałam. Przez przypadek byłam na twoim spotkaniu w Południku Zero (jeszcze w Warszawie) kilka lat temu, kiedy opowiadałaś o swoich startach w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy Zdrój. Czy wtedy, czy jeszcze wcześniej zaczęła się twoja przygoda biegowa w górach?

Tak naprawdę zaczęłam biegać w 2012 roku podczas studiów, kiedy mieszkałam jeszcze w Mysłowicach. W tym czasie zaczęłam obserwować 80-letniego dziadka mojej przyjaciółki, który codziennie biegał w lesie. Pomyślałam wtedy, że ja też mogę biegać… i pobiegłam. Na początku nie było wcale łatwo, bo dziadek, który był starszy ode mnie ponad 60 lat, zwyczajnie mnie wyprzedzał. Od tego momentu moja przygoda z bieganiem trwa. Pamiętam, że podziękowałam potem dziadkowi, który dał mi wtedy ogromną motywację.

W 2014 roku moje bieganie stało się trochę bardziej poważne, ponieważ wyjechałam do Stanów Zjednoczonych do pracy. Niestety nie miałam wtedy do biegania zdrowej motywacji. Myślałam ciągle tylko o tym, że mogę przytyć. Bieganie było po to, aby właśnie utrzymać wagę. Mieszkałam wtedy na obrzeżach Nowego Jorku u osoby, która biegała. To ona wtedy ułożyła mi taki pierwszy 3-miesięczny plan treningowy, przygotowujący do półmaratonu. Następnie przebiegłam właśnie dystans półmaratonu po Central Parku, podczas wydarzenia społecznościowego dla kobiet, którego celem była edukacja na temat profilaktyki przeciwko rakowi.

Bieganie i trenowanie uporządkowało moją strukturę dnia, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, że ma taki wpływ.  Moja motywacja do biegania nadal dotyczyła chęci utrzymania wagi i schudnięcia. Moim zdaniem, taka niezdrowa motywacja nigdy nie pociągnie do prawdziwej pasji, bo wtedy tak naprawdę wcale nie lubiłam biegać. W tym czasie zaczęłam czytać sporo książek o trenowaniu. Nabywałam doświadczenie, ale ucząc się na swoich błędach. Po powrocie ze Stanów, wróciłam na chwilę do Katowic, mając już perspektywę przeprowadzki do Warszawy. Zaczęłam pracować w start-upie. W biurze spędzałam bardzo dużo czasu. Na bieganie wychodziłam o godzinie o 4:00 rano. Nadal miałam wizje lękowe, aby nie przytyć. Uciekałam w bieganie, bo wtedy czułam, że jest to czas dla mnie. Jednak z obecnej perspektywy wiem, że miałam wiele nieuporządkowanych spraw sama ze sobą.

To, jak postrzegałaś bieganie, zmieniało się razem z tobą. A jak znalazłaś się w górach?

Bieganie w górach zaczęło się od podcastu i książki amerykańskiego sportowca ultra-wytrzymałościowego, Richa Rolla pt. „Ukryta siła”. Od dziecka chodziłam po górach.
Z rodzicami spędzałam praktycznie każdy weekend w górach, w Beskidzie Śląskim. Mieliśmy tam bardzo blisko. Mama zawsze śmiała się ze mnie, bo ja nigdy nie narzekałam. Mogłam iść nawet sama i byłam najszczęśliwsza. Myślę, że niewiele się zmieniło od tamtej pory.

W moim bieganiu górskim popełniłam bardzo dużo błędów. Miałam 23 lata, jak zaczęłam startować. Co ciekawe, miałam tylko jednego DNF-a, ale biorąc pod uwagę wtedy mój ówczesny stan wiedzy i doświadczenia, myślę, że nie jest źle. Mój pierwszy bieg w górach to był dystans 36 kilometrów podczas Europejskiego Festiwalu Biegowego w Krynicy Zdrój. Po tym starcie zaczęłam myśleć o kolejnych biegach. Kolejny pomysł padł na Ultra Trail Małopolska i dystans 64 kilometrów. Nie zdawałam sobie sprawy, że to jest jeden z trudniejszych biegów górskich w Małopolsce. Następnie zaczęłam się przygotowywać do startu na dystansie 100 kilometrów podczas festiwalu w Krynicy, Biegu 7 Dolin. W 2018 roku miałam DNF-a na tej trasie, bo przekroczyłam limit czasowy na 88 kilometrze o 4 minuty. Jak przygotowałam się do tego biegu, to zaczęłam współpracować z trenerką, która była bardzo znana w środowisku biegowym w Warszawie. Jednak ta współpraca mi bardzo zaszkodziła. Nie miałam żadnej wiedzy o swoim ciele i nie miałam wydolności na dobrym poziomie, a treningi, które robiłam wtedy, to spokojnie mogłabym realizować właśnie teraz. Byłam bardzo zmęczona treningami, a potem zaliczyłam wspomnianego DNF-a. Jednak później znalazłam aplikację do trenowania, która była w tym czasie popularna. Udało mi się tam znaleźć trenerkę, która była lekkoatletką. Jestem jej bardzo wdzięczna, bo była bardzo skupiona na moim rozwoju biegowym. W 2019 roku przebiegłam w końcu te 100 kilometrów. Jednak po tym biegu, wszystko we mnie zgasło, ta pasja do biegania.

Potem przyszła pandemia. W tym okresie nadal walczyłam z moimi zaburzeniami odżywiania. Bieganie zaczęłam traktować jako pewną formę uzależnienia, dosyć niezdrową. To postrzeganie wynikało z tego, że byłam mocno nie zaopiekowana sobą. Zamknęli nas wtedy w domach. Może to dosyć kontrowersyjne, ale ja byłam w pewnym sensie szczęśliwa, bo nie miałam wokół siebie tylu bodźców. Od tego czasu, zaczęłam poprawiać relację z samą sobą. W 2022 roku doszłam do wniosku, że chyba powinnam zamknąć kilka spraw, związanych z moją pracą i związkiem, w którym byłam. To był już taki szczyt mojej bezradności. Biegałam, by szukać trochę ratunku dla siebie – byłam w związku, w którym nie byłam szczęśliwa, w pracy, której nie znosiłam.

Bardzo mocno trenowałam, dawałam sobie jeszcze więcej jednostek. Tak, jakbym nie miała wobec siebie cierpliwości i zrozumienia. Borykałam się z bezsennością. Prowadziłam życie, którego tak naprawdę nie lubiłam. To, co mi dawało radość, to moje weekendowe wyjazdy w góry, by pobiegać. To była forma ucieczki. Uciekasz z Warszawy i nie chcesz tam wracać. Podjęłam wtedy decyzję o przeprowadzce. Biegowi znajomi z Warszawy pomogli mi spakować rzeczy do pudeł i wyjechać.  W 2022 roku przyjechałam do Beskidu Sądeckiego. Czym się wtedy kierowałam? Chciałam być bliżej gór i dalej biegać. Zaczęłam życie na nowo. Poznałam Szymona (mój partner) i znalazłam pracę, którą bardzo lubię. W górach jestem sobą. Góry pozwoliły mi dotrzeć do tej części siebie, jaką zawsze tłumiłam. Teraz moim szczęściem jest to, że mogę przyjechać do pracy na godzinę 7:00 rano, zrobić trening, a o godzinie 8:30 wziąć prysznic i zacząć pracę. Bieganie wkomponowałam w życie. Cieszę się samym treningiem. Dostrzegam, że jestem coraz silniejsza i mogę więcej.

Czy ta miłość do gór, również doprowadziła cię do realizacji celu, jakim było przebiegnięcie trasy szlaku długodystansowego, Głównego Szlaku Beskidzkiego, czyli ok. 500 km kilometrów i ponad 21 000 metrów przewyższenia.

Wtedy byłam na etapie romantyzowania biegów ultra, ale wiem, że każdy biegacz i biegaczka górska często przechodzą ten etap. Po samym biegu dostałam wiele komentarzy, że nie pobiłam rekordu, jestem słaba i to, że wszyscy mi pomagali. Bardzo się tym przejmowałam.

Jednak to GSB od samego początku było moim marzeniem, bo wiedziałam, że bardzo dobrze czuję się na szlakach długodystansowych. Dodatkowo miałam Szymona – wiedziałam, że mogę mu zaufać i wesprze mnie w tym. Chciałam zrobić też coś dobrego, dlatego obok wyzwania sportowego, postanowiłam przeprowadzić zbiórkę na rzecz organizacji wspierającej osoby z depresją. Sama borykałam się z tą chorobą. Pod kątem sportowym rzeczywiście chciałam pobić rekord trasy, ale nie udało się. Wiem jednak, że zrobiłam, co mogłam. Po GSB miałam sporo żalu, nie mogłam tego zaakceptować. Potrzebowałam sporo czasu na akceptację.

Jak wyglądały wcześniej i jak teraz realizujesz swoje treningi? Jak zmieniały się na przestrzeni lat?

Zaczynałam od gotowych planów, które były dostępne w Internecie, a potem doszkalałam się sama. Miałam też okres współpracy z trenerkami, tak jak wspomniałam. Myślę, że łącznie to było 18 miesięcy. Moim problem było to, że zawsze narzucałam sobie zbyt dużo. Miałam już wtedy sporo wiedzy o trenowaniu, ale stosowałam ją do siebie wybiórczo. Uważałam, że nie potrzebuję tyle odpoczynku. Zaklepałam się. Robiłam sporo wybiegania, kilometraż zawsze rósł. Brakowało w moich treningach między innymi elementów intensywności, czyli jednostek interwałowych. Dlatego teraz mam trenerkę, Miśkę Witowską, która nauczyła i uczy mnie wiele w moim procesie treningowym.

Dopytam jeszcze o trening siłowy, ponieważ nieraz widziałam w mediach społecznościowych, że jesteś na siłowni.

W Warszawie chodziłam na siłownię, by schudnąć. Od tego czasu całkowicie zmienił mi się światopogląd. Teraz kwestie sylwetkowe nie są aż tak ważne. Ćwiczę, ponieważ chciałabym być silna i dobrze się czuć na wycieczce 3-4 godzinnej w Tatrach. We wrześniu 2023 roku zaczęliśmy z Szymonem współpracować też z trenerem przygotowania motorycznego. Trener powiedział mi, że powinnam trochę popracować nad dynamiką ruchu. Wiedziałam o tym, że mogę mieć z tym problem, ponieważ tak, jak mówiłam, nie realizowałam jednostek interwałowych, tylko jednostajne i długie wybiegania. Trener ułożył nam cały zestaw ćwiczeń. Na wiosnę, jak wchodziłam w sezon startowy, już dostrzegłam efekty, dzięki treningowi na siłowni. Trzeba jednak w tym wszystkim pamiętać o rozciąganiu – nawet wystarczy 10 i 15 minut, kilka razy w tygodniu. Podczas treningów naturalnie dochodzi do mikrouszkodzeń i urazów na tle komórkowym. Brzmi to strasznie, ale to jest właśnie bodziec do rozwoju i adaptacji. Jednak, aby na tym się zbudować – trzeba odpocząć, rozciągnąć skurczone mięśnie, dać im przestrzeń i możliwość do odbudowy. Tam jest progres.

Jak godzisz trenowanie, bieganie z pracą na pełen etat?

W tym godzeniu wielu obowiązków, bardzo pomogła mi współpraca z Miśką. Biegam o połowę mniej niż biegałam, ale jakość tych treningów jest duża. Co poniedziałek ustalamy wspólnie plan treningowy. Mam zachowany zdrowy rozsądek w treningu. Bieganie jest po to, aby dobrze ci się żyło, a nie na odwrót. Wcześniej moje bieganie determinowało zbyt wiele. Pracując w Polskich Kolejach Liniowych na Jaworzynie Krynickiej mam idealne warunki, pracując tak naprawdę w górach. Dodatkowo niedaleko mam siłownię. Mam też obok siebie bliskie osoby, z którymi mogę pobiegać czy pójść na rower. Zawsze mam w planie treningowym easy ride ze znajomymi albo tak samo wybieganie. Trening nie generuje we mnie stresu. Patrzę na ten plan i myślę, że wszystko jest do zrobienia. Do pracy jadę rowerem godzinę – wokół mnie nie ma betonozy, ale jadę serpentynami w lesie. Mam też periodyzację, ale jest dostosowana w pełni do mnie. Miśka zawsze mnie pyta: jakie mam preferencje czasowe? Jak teraz byliśmy w podróży po Europie, to zaplanowała mi wszystkie aktywności. Mam też ogromne wsparcie w Szymonie.

A jakie są twoje dalsze plany startowe, jeszcze na ten rok?

Wiedziałam już od dawna, że chcę wystartować po raz trzeci w Piekle Czantorii – spore przewyższenie i najczęściej brak widoków z powodu pogody – z tego słynie właśnie ten bieg.

Od lat prowadzisz też bloga, Zielone Bieganie – skąd nazwa?

Zaczęłam bloga w 2018 roku, tuż po moim DNF-ie podczas Festiwalu Biegowego w Krynicy. Udostępniłam pierwszy wpis na grupie Ultrabiegacze w mediach społecznościowych o mojej relacji z biegu na 100 kilometrów. Dostałam bardzo dużo komentarzy, które pozwoliły mi rozwinąć bloga w konkretnym kierunku. A nazwa wynika z tego, że jestem wegetarianką, ale również tego, że lubię biegać w naturze, w górach.

Gdybyś miała przekazać biegaczkom, które dopiero zaczynają swoją przygodę z bieganiem w górach, 3 najważniejsze rady, które potem pomogą im w rozwoju, co by to było?

Po pierwsze, by nie podchodzić z perfekcjonizmem na start – by być otwartą na niedoskonałość, bo na tej niedoskonałości zbudujesz swoją mądrość i doświadczenie.
Po drugie, aby dostrzegać drogę, a nie cel. By nie warunkować swojej wartości, od tego, czy zrealizujesz dany cel czy też nie. Pięknie jest się rozwijać.
Po trzecie, być otwartą na szukanie pomocy i zawiązywanie więzi. Bez względu, w jaką stronę pasji idziesz. My nie jesteśmy genetycznie stworzeni, by być samemu – dlatego warto dołączyć do pewnej społecznej biegowej lub po prostu mieć nawet towarzysza czy towarzyszkę biegową, z którą możesz dzielić pasję.

 

Marta Dębska – ultrabiegaczka, zakochana w Beskidach. Najszczęśliwsza jest na szlakach Beskidów. Autorka bloga Zielonebieganie.pl.

 

Rozmawiała: Magdalena Bryś
Fotografia: archiwum prywatne Marty Dębskiej